Chaos to film akcji, który niedawno pojawił się na Netflixie. W teorii miał wszystko, by odnieść sukces. Jak wyszło w praktyce?
Jestem fanką kina akcji. Nie mam nic przeciwko intensywnym, brutalnym scenom, licznym sekwencjom walki, czy nawet krwawym obrazkom. Najnowszy film z Tomem Hardym zachęcił mnie opisem, ale sam seans rozczarował, jak mało co. Chaos wydaje się nie wiedzieć, czym chce być. Z jednej strony aspiruje do bycia mrocznym thrillerem o korupcji i zemście, z drugiej – przerysowanym widowiskiem akcji w stylu Johna Wicka. Tego akurat uwielbiam, więc każda marna interpretacja działa mnie mnie jak płachta na byka.
Ostatecznie, przez to niezdecydowanie, produkcja nie odnosi sukcesu z żadnej strony. Nie jest ani wystarczająco poważna, aby traktować go jako dramat kryminalny, ani wystarczająco przerysowana, aby bawić się konwencją. Zamiast tego film utknął gdzieś pośrodku. Taki właśnie jest – mierny. Potem dowiedziałam się, że zdjęcia do filmu zakończyły się w 2021 roku, ale po licznych ponownych nagraniach, jego premiera została opóźniona aż do kwietnia 2025 roku. To zwykle znak, sugerujący, że studio nie było zadowolone z końcowego efektu i próbowało ratować produkcję. Niestety, nawet te dodatkowe wysiłki nie pomogły Chaosowi stać się filmem wartym uwagi. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdzieś po drodze pierwotna wizja reżysera została rozwodniona przez ingerencje studia.
Cicha premiera na Natflixie, bez większej kampanii marketingowej, również wskazuje na brak wiary dystrybutora w sukces filmu. I trudno się temu dziwić , co Chaos to rozczarowujący produkt, który najpewniej szybko zostanie zapomniany w morzu innych przeciętnych filmów akcji dostępnych na platformach streamingowych. W gąszczu algorytmów Netflixa po kilku tygodniach nikt nie będzie pamiętał o jego istnieniu. Szczerze mówiąc, przed napisaniem tej recenzji musiałam sprawdzić tytuł w historii, a minęły zaledwie trzy dni odkąd miałam wątpliwą przyjemność obejrzeć to „dzieło”.
Film miał być triumfalnym powrotem Garetha Evansa, znanego z brutalnych „Raid” i „Raid 2: Infiltracja”, do gatunku, w którym czuje się najlepiej. Zamiast tego otrzymaliśmy produkcję, która wydaje się być jedynie bladym cieniem jego wcześniejszych dokonań, rozczarowującą zarówno pod względem fabuły, jak i – co najbardziej zaskakujące – akcji. Chaos osadzony jest w nienazwanym amerykańskim mieście, będącym połączeniem Gotham City z obskurnymi zakątkami Detroit.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta geograficzna nieokreśloność nie jest zamierzona, co już na początku zadało poważny cios filmowi. Świat tutaj przedstawiony nie przypomina żywego, oddychającego miejsca, a raczej zestaw randomowych lokacji okraszonych neonami – sztucznych i pozbawionych autentyczności. Miasto jest posępne i obskurne, zdaje się istnieć wyłącznie nocą, co tylko podkreśla jego fałszywość. Zamiast autentycznego, brudnego metropolis otrzymujemy kartonową dekorację. Teoretycznie miasto ma wizualny potencjał – neonowe światła kontrastujące z ciemnymi zaułkami, industrialne przestrzenie przemieszane z nowoczesną architekturą – ale sposób, w jaki zostało to sfilmowane, zepsuło odbiór.
Tom Hardy wciela się w rolę Walkera, zgorzkniałego detektywa uwikłanego w korupcję, który stara się odnaleźć syna wpływowego polityka Lawrence’a Beaumonta. Charlie, wraz ze swoją dziewczyną – Mią, po tym jak transakcja narkotykowa zakończyła się krwawą masakrą, znaleźli się na celowniku zarówno chińskiej triady, jak i skorumpowanych policjantów. W tle pojawia się również Ellie, czyli idealistyczna policjantka, która zostaje partnerką Walkera.
Sam Tom Hardy, mimo swojego talentu i miłej dla oka, fizycznej prezencji, nie jest w stanie tchnąć życia w swojego bohatera. Już w czasie ostatniego Venoma zwróciłam uwagę, że aktor nie wygląda, jakby chciał być na planie. Tutaj jest podobnie – i to nie ma nic wspólnego ze zmęczonymi życiem bohaterami, których odgrywa. Walker to kolejna inkarnacja zgorzkniałego gliny, którego już wielokrotnie widzieliśmy na ekranie. Aktor posługuje się dziwacznym akcentem, a jego monolog otwierający film, mówiący o dokonywaniu wyborów, które na początku wydają się uzasadnione, a później okazują się niewybaczalne, brzmi jak generyczny tekst z poradnika o pisaniu ponurych dialogów do kina akcji.
Film trwa blisko dwie godziny, ale brakuje w nim momentów wytchnienia, które pozwoliłyby nam lepiej poznać bohaterów. Zamiast tego jesteśmy bombardowani kolejnymi scenami akcji, które szybko zaczynają zlewać się w jeden krwawy, niespójny koszmar. Teoretycznie istnieją elementy fabuły, które mogłyby być interesujące – korupcja w policji, nadwerężona relacja ojca z synem, młoda policjantka odkrywająca mroczną prawdę o systemie, jednak żaden z tych wątków nie jest wystarczająco rozwinięty.
Kolejnym rozczarowaniem, jakie niesie ze sobą Chaos, jest scenariusz. Cała historia wydaje się być jedynie pretekstem do połączenia kolejnych scen mordowania przeciwników. Postacie są jednowymiarowe, oparte na stereotypach, a dialogi często ocierają się o śmieszność. Często motywacje bohaterów pozostają niewyjaśnione lub są po prostu nie mają większego sensu. Szczególnie frustrujące jest to, że finał filmu opiera się na emocjonalnym zaangażowaniu w losy Charliego i Mii, czyli dwójki bohaterów, którzy nie wzbudzają w widzu jakiekolwiek uczuć.
Następna porażka? To, co powinno być największą siłą filmu, czyli sceny akcji. Zamiast zapierających dech w piersiach sekwencji walk otrzymujemy przeładowane, często dezorientujące sceny, w których trudno śledzić, co się właściwie dzieje. Film oferuje trzy rozbudowane sekwencje: wczesna scena pościgu z wykorzystaniem pralek jako broni, późniejsza w klubie nocnym oraz finałowa konfrontacja w domku na odludziu. Wszystko ma wspólny mianownik – ogromne ilości kul i krwi, jednak efekt końcowy jest daleki od satysfakcjonującego. Nieprawdopodobne jest, że w każdej strzelaninie bohaterowie potrzebują co najmniej 20 strzałów, aby kogoś zabić, a magazynki pistoletów wydają się mieć nieskończoną pojemność.
Scena w klubie nocnym, która miała być wizytówką filmu, przypomina (pozbawionego finezji) Johna Wicka. Reżyser postawił na ilość, a nie jakość – im więcej zgonów, tym lepiej. Problem w tym, że w pewnym momencie przestajemy się tym przejmować. Kiedy akcja trwa zbyt długo, a sama fabuła jest niejasna, nawet najbardziej wymyślne sceny zabijania stają się monotonne. Nie pomaga też fakt, że większość starć odbywa się w ciemnych, słabo oświetlonych pomieszczeniach, co dodatkowo utrudnia śledzenie akcji.
Jednym z najbardziej rozczarowujących aspektów filmu jest jego wizualna strona. Chaos ma wyglądać na brudny, surowy thriller, ale w rzeczywistości prezentuje tandetną estetykę, która przypomina mod do GTA. Sceny samochodowe są tak mocno oparte na CGI, że aż razi to w oczy. Pojazdy poruszają się nienaturalnie i już w pierwszej scenie pościgu można dostrzec, że samochody wyglądają jak wygenerowane komputerowo modele, a nie prawdziwe pojazdy. Efekty komputerowe, szczególnie te związane z krwią i ranami postrzałowymi, są fatalnej jakości. W dobie zaawansowanych technik filmowych, krew w tej produkcji przypomina czerwoną farbę z gier wideo sprzed dwóch dekad. Jest to tym bardziej rozczarowujące, że reżyser zasłynął kiedyś z fizycznych, realistycznych efektów. Teraz, zamiast tego otrzymujemy tanie efekty cyfrowe, które skutecznie psują odbiór całości.
Chaos jest produkcją pełną banałów i niedociągnięć technicznych. Nawet najwięksi entuzjaści brutalnego kina akcji mogą uznać ten film za jedynie zbiór znanych motywów, wykonanych znacznie lepiej w innych produkcjach. Po tygodniu lub dwóch produkcja prawdopodobnie zniknie w czeluściach algorytmu Netflixa, dołączając do niezliczonych przeciętnych filmów akcji. W świecie pełnym wysokiej jakości kina akcji, Chaos nie oferuje niczego, co wyróżniałoby go na tle konkurencji.
Najbardziej frustrujące jest to, że w całości kryje się potencjał na dobry film. Z talentem Hardego, wizualnym zmysłem Evansa i fajnym tematem, mogła powstać produkcja, która faktycznie coś znaczy. Zamiast tego otrzymaliśmy bezduszny, generyczny produkt, którego jedynym celem wydaje się być wypełnienie katalogu Netflixa. To smutny przykład zmarnowanego potencjału.
Zobacz też: Ash – Recenzja ze spoilerami – Dead Space dla Nikogo