Long Journey Home – Recenzja – Trudne Lądowanie


Long Journey Home to gra w stylu Rougelike próbująca symulować sterowanie wahadłowcem oraz lądownikiem. Wyobraźcie sobie taką niepowtarzalną grę. Nie możesz sterować lądownikiem za pomocą strzałek oraz myszki jak w standardowej grze tylko ciągiem wstecznym oraz zwykłym, a także nachyleniem. W kosmosie nie podlatujesz do planety tylko stosujesz prawa fizyki w celu zdobycia rozpędu oraz generowaniu rozpędu wstecznego by wyhamować. Przy każdym manewrze musicie mieć na uwadze takie parametry jak grawitacja oraz warunki atmosferyczne planety.

I jak? Podoba wam się ta wizja? Macie szczęście, Long Journey Home wiernie oddaje te wszystkie elementy. I sterowanie w tej grze to jakiś cholerny koszmar. A przez to niestety traci cały tytuł.

Anonimowi bohaterowie

W grze wcielamy się w załogę statku kosmicznego która wybiera się w dziewiczy rejs do sąsiedniego układu słonecznego. Niestety jak to zwykle bywa, trzydniowa wycieczka kończy się katastrofą przez co lądujemy gdzieś na krańcu galaktyki i naszym celem jest powrót do domu. W końcu ma być to Long Journey Home. Podtytuł powinien jednak brzmieć Pain in the Ass.

Long Journey Home - Załoga

Na początku gry wybieramy czterech członków załogi z 10 dostępnych. Oprócz krótkiego briefu, nic o nich nie wiemy. No oprócz zabawki którą zabieramy na pokład. Nie wiemy kto jest dobrym pilotem promu, a kto nadaje się na mechanika (chociaż można strzelać bo widzimy specjalizacje takie jak Fizyk, Inżynier lub Konsultant Cywilny). Przydałaby się jakaś tabela z informacją kto nadaje się do jakiej roli. Takie wykresiki mamy przy wyborze promu oraz naszego lądownika. Brakuje ich jednak przy załodze? Dlaczego? No trudno, po losowym wyborze postaci czas zacząć grę.

 

Rozbiłem się o Czerwonego Olbrzyma

Katastrofa rozpoczyna się od krótkiego samouczka w którym możemy nauczyć się startować, lądować oraz poruszać naszym statkiem, krytycznie przy tym go uszkadzając przed wycieczką. W trakcie samouczka możemy po prostu przegrać, nie ma żadnej gry na zasadzie prób i błędów oraz testowania różnych wariantów. Macie zabrać ostatniego członka załogi, jakieś zabawki i nara. Nikt wam nie powie jak latać, a nauka tego doprowadzi do bólu brzucha i soczystej wiązanki przekleństw.

Long Journey Home - Galaktyka

W trakcie gry (o ile uda się opanować sterowanie) szukamy materiałów potrzebnych do przetrwania w czarnej, zimnej pustce, nawiązujemy współprace z obcymi i powoli, acz sukcesywnie zbliżamy się do rodzimego układu gwiezdnego. Wielki plus za losowy generowany wszechświat który naprawdę musi być budowany z szerokiej puli, ponieważ między kolejnymi głupimi kraksami przez sterowanie za każdym razem zaczynałem zabawę w innych systemach.

Pierwsze co się wam rzuci w oczy jest już wcześniej wspomniane sterowanie. Po pierwsze lądowanie na planetach polega na regulowaniu przyspieszenia spadania za pomocą dwóch silników rakietowych. Jeżeli coś źle zrobimy, uderzamy twardo w ziemię co może skutkować uszkodzeniem lądownika lub złamanymi kończynami pilota. Sęk w tym że kierowanie ciągiem lądownika jest totalnie nie intuicyjne i balansowanie myszką oraz dwoma silnikami jest arcytrudne. Do tego nie raz dochodzi potrzeba unoszenia się w powietrzu w danej lokalizacji (na przykład zbierając paliwo), zaczyna się wtedy dramat który osoba obok nazwałaby kabaretem.

Long Journey Home - Statek

Druga zabawa zaczyna się kiedy manewrujemy w kosmosie. Jak zapewne wiecie w kosmosie przemieszczamy się za pomocą odrzucania gazów z wahadłowca. Raz puszczone w ruch ciało nie zatrzyma się póki w coś nie rąbnie. Tak samo jest niestety tutaj. Jeżeli chcemy zatrzymać nasz pojazd, musimy zrobić obrót o 180 stopni i po prostu lecieć w przeciwną stronę. Zabawa się zaczyna kiedy chcemy wlecieć na orbitę planety i odpowiednio zmniejszyć przyspieszenie żeby stabilnie siedzieć na orbicie. Na szczęście tutaj pomaga autopilot.

Te mechanizmy są do nauczenia się, ale wymaga to praktyki i wiele cierpliwości. Mi zabrakło.

Tak samo rasy obcych są oryginalne i interesujące. Nas interesują głównie dwie związane z nimi rzeczy, czyli handel i reputacja. Pierwsze jest potrzebne by zdobyć kredyty i zasoby potrzebne do napraw naszego rozbijanego okrętu i lądownika który tak ochoczo obija się o kolejne elementy kosmicznych i planetarnych terenów, a drugie wpływa na misje jakie możemy otrzymać od tej właśnie frakcji.

Long Journey Home zachwyca w jednym momencie

Zachwyca w muzyce. Zarówno dźwięki gry, jak i muzyka jest naprawdę śliczna i dobrze się ją słucha. Fajne kompozycje które budują klimat kosmicznych wojaży. Grafika, dwuwymiarowa, także jest niczego sobie, jest przede wszystkim prosta, a to rzutuje na wymagania techniczne gry które są niskie i dzięki temu gra będzie śmigać nawet na starszym sprzęcie. Szkoda że taka ładna pozycja została tak źle przemyślana. Ktoś mógłby tą grę wcześniej testować i podpytać graczy czy podoba im się ten model latania.

Long Journey Home - planety

Zmarnowany potencjał

Ta gra mogłaby być hitem. Poważnie. Sterowanie, sterowaniem – W obecnej postaci można zostawić dla super maniaków NASA i innych agencji kosmicznych, ale wystarczyło dodać jeszcze jeden tryb – arkade albo akcji, w którym sterowanie byłoby bardzo łatwe i można by się zacząć fajnie bawić. Niby jest tryb opowieści który w niewielkim stopniu ułatwia sterowanie, ale tak naprawdę dalej jest źle i po prostu ciężko czerpać przyjemność z bogatego uniwersum stworzonego w grze Long Journey Home.

Jeżeli chcecie kosmosu, lepiej zainwestujcie w FTL albo wcześniej recenzowanego Everspace. Może i Everspace nie jest idealny, ale zapewni wam znacznie więcej zabawy niż Long Journey Home. Chyba że lubicie się męczyć z naprawdę trudnym lądowaniem.

Niestety ale nie mogę polecić gry Long Journey Home, jest ona trudna w opanowaniu, nie dając przy tym wiele przyjemności oraz satysfakcji i zagwarantuje dobrą zabawę tylko prawdziwym maniakom lotów kosmicznych.

Brak komentarzy

Zostaw Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Poprzednio Expeditions: Viking - Recenzja
Następny Transformers: Ostatni Rycerz - Recenzja - Optimus Rdzawy