Niedawno na Netflixie pojawiła się produkcja Tylera Perry’ego z 2014 roku pt. „Klub samotnych mam”. Z panem Perrym mieliśmy już do czynienia jakiś czas temu oglądając i recenzując „Upadek Grace„, a nawiązuję do tego nie bez powodu. Film mimo, że gatunkowo jest nieco inny, to obfituje w zagrywki charakterystyczne dla tego reżysera. Gotowi? No to lecimy.
FABUŁA
Cała historia zaczyna się od piątki dzieci, którym grozi wyrzucenie ze szkoły za złe zachowanie. Na spotkaniu z dyrektorem pojawiają się ich matki: Hilary (Amy Smart), May (Nia Long), Jan (Wendi McLendon-Covey), Esperanza (Zulay Henao) i Lytia (Cocoa Brown). Kobiety dowiadują się, że mają zorganizować szkolną potańcówkę, więc umawiają się na spotkanie. I tu się zaczyna się właściwa treść filmu. Mamy pięć kobiet w różnej sytuacji materialnej, pochodzących z różnych środowisk, po różnych przejściach. To co je łączy, to miłość do swoich dzieci, które samotnie wychowują. Główne bohaterki odkrywają, że pomimo różnic mają też wiele wspólnego i postanawiają stworzyć coś na kształt grupy wsparcia. Powstaje klub, w którym każda z nich może podzielić się swoimi problemami, spostrzeżeniami, wymienić doświadczeniem. W międzyczasie jesteśmy też świadkami różnych perypetii miłosnych każdej z nich. Więcej nie napiszę, żeby nie spojlować. Resztę obejrzyjcie sami.
WRAŻENIA
Film jest całkiem sympatyczny, chociaż nie zachwyca. Różnorodność bohaterek pozwala chyba każdemu chociaż trochę się z którąś utożsamić (moje serce skradła swoją prostotą postać grana przez Cocoa Brown), a fabuła nie jest skomplikowana. Przypomina mi to film, który mogłabym obejrzeć z koleżankami przy winie na babskim wieczorze. Nie trzeba mocno się skupiać, żeby wiedzieć o co chodzi, a jak już się skupimy to całkiem miło się ogląda. Film ten to komediodramat i faktycznie, są momenty gdzie można się pośmiać, a jeśli chodzi o te sceny bardziej dramatyczne, to nie są jakoś wyjątkowo mocne, a przynajmniej na mnie nie sprawiły takiego wrażenia.
Tyler Perry fajnie zabawił się tutaj stereotypami (bo mam nadzieję, że to była zabawa, a nie grafomania w scenariuszu). Każda z bohaterek jest uosobieniem jakiegoś zjawiska i to czasami aż do bólu, dzięki czemu początkowo mocno kontrastują ze sobą. Zróżnicowanie to maleje z kolejnymi minutami filmu eksponując to co je łączy.
Główna wada produkcji to długość. Dwie godziny to sporo jak na historię, którą spokojnie można by przedstawić przynajmniej w wersji skróconej o o jedną czwartą tego czasu. Niestety to chyba standard w filmach Tylera Perry’ego, więc czekałam na ten punkt krytyczny, kiedy zacznie mi się dłużyć.
Jak już jesteśmy przy standardach w twórczości tego pana, to nie mogło zabraknąć pojawienia się wśród odtwórców drugoplanowych reżysera we własnej osobie. Tutaj Perry gra partnera May (mamy przedstawiony cały proces jak się poznają i ich relacja ewoluuje) i jedyne co mnie zaskoczyło, to to, że poznajemy jego postać już w pierwszych minutach filmu. I nie dlatego, że to dziwne, tylko po prostu myślałam, że pojawi się nieco później.
Podsumowując, film jest po prostu ok. Nie jest dziełem sztuki filmowej, ale oglądało mi się go całkiem przyjemnie. Ot taka produkcyjka, którą bym widziała w którąś sobotę o 16.00 w ramówce Polsatu (czy idą tam jeszcze jakieś inne rzeczy niż „Dlaczego ja?” lub „Trudne sprawy”?). Dla chętnych trailer „Klubu samotnych mam” poniżej.
Brak komentarzy