Czwartkowy Klub Zbrodni to nowy, głośny film na Netflixie. Czy faktycznie jest tak dobry, jak wszyscy obiecują?
Kolejny raz w tym roku Netflix mnie zaskoczył. Po Babciach, właśnie pojawił się całkiem przyjemny film na niedzielny wieczór, ponownie z nieco dojrzalszymi aktorami. Czwartkowy Klub Zbrodni od pierwszych minut komunikuje jasno: jesteśmy tutaj po to, żeby się dobrze bawić, a nie rewolucjonizować gatunek kryminału. I wbrew pozorom, to wcale nie jest wada. W dobie mrocznych thrillerów psychologicznych i brutalnych seriali kryminalnych, taki powrót do czegoś przypominającego przytulny kryminał może być właśnie tym, czego potrzebujemy.
Jest to adaptacja (podobno) fenomenalnej powieści Richarda Osmana z 2020 roku. Po zadowalającym seansie jestem skłonna sprawdzić, czy wersja książkowa także mi się spodoba.
Historia filmu toczy się w Coopers Chase, luksusowym domu opieki, który wygląda bardziej jak pałac, niż przeciętne miejsce spokojnej emerytury. To pierwszy sygnał, że realizatorzy nie zamierzają grać w realizm, ale szczerze mówiąc, kto by tego chciał? Zamiast szarych korytarzy i smutnych pokojów dostajemy malownicze wnętrza z drewnianymi panelami, biblioteki pełne książek i rozległe ogrody, które wyglądają jak wyjęte z brytyjskiego magazynu o ogrodnictwie.
Główną czwórkę bohaterów stanowią: Elizabeth – były szpieg MI6, która prawdopodobnie mogłaby zabić kogoś za pomocą wsuwki do włosów, ale wolałaby to zrobić przy eleganckiej herbatce, Ron – były związkowiec, który jakoś nie do końca przekonuje w tej roli, ale jest tak czarujący, że wybaczamy mu wszystko (łącznie z dziwnym akcentem), Ibrahim – emerytowany psychiatra o umyśle bystrym jak Elizabeth oraz martwiącym przywiązaniu do tweedu oraz Joyce – była pielęgniarka i fanatyczka pieczenia ciast, która traktuje morderstwo jak najlepszą rozrywkę (ale serio, niektóre jej wypieki sprawiły, że pociekła mi ślinka).
Ta czwórka spotyka się co czwartek (stąd nazwa), żeby rozwiązywać niewyjaśnione morderstwa z przeszłości. To ich hobby, sposób na spędzanie czasu między posiłkami i wizytami lekarskimi. Kiedy w okolicy dochodzi do realnej zbrodni, tuż przed ich nosami, klub przechodzi z teorii do praktyki. Wszyscy postanawiają zbadać sprawę morderstwa współwłaściciela ich luksusowego azylu.
Moim ukochanym serialem kryminalnym jest Poirot, czyli brytyjska produkcja oparta na powieściach kryminalnych Agathy Christie. Czwartkowy Klub Zbrodni czasami kojarzył mi się z wąsatym detektywem, ale wyłącznie jeśli chodzi o angielską atmosferę. To, co film robi naprawdę dobrze, to zachowanie brytyjskiego, bardzo specyficznego, poczucia humoru, tak dobrze mi znanego z lubianego serialu. Brytyjski humor nie polega na wielkich gagach czy bezpośredniości.
To raczej suche obserwacje, żarty sytuacyjne i ironia tak subtelna, że można ją przegapić, jeśli się dostatecznie nie uważa. Film ten humor zachowuje, co jest jego największym atutem. Dialogi są ostre, dowcipne i pełne tej klasycznej dla kraju ironii, która sprawia, że nawet w obliczu morderstwa bohaterowie potrafią żartować. Joyce przynosi ekspres do kawy na protest, bo dobra kawa oznacza, że można protestować dłużej. Z kolei Elizabeth kategorycznie zabrania używania określenia „żwawy emeryt” w swojej obecności.
Mimo że Czwartkowy Klub Zbrodni to przede wszystkim rozrywka, film porusza też poważniejsze tematy. Kwestia godnego starzenia się, samotności, ale również tego, jak społeczeństwo traktuje starszych ludzi. Bohaterowie nie są traktowani protekcjonalnie, w końcu są to inteligentni i doświadczeni ludzie, którzy mogą wciąż wiele zaoferować światu. Film pokazuje, że wiek to nie wyrok na nieużyteczność, a doświadczenie życiowe może być cenniejsze niż młodzieńczy zapał. Podobne przemyślenia miałam też po wspomnianych już Babciach, które serdecznie Wam polecam.
Podczas śledztwa okazuje się, że Elizabeth wciąż ma kontakty i umiejętności, które mogą się przydać, Ron rozumie mechanizmy władzy i korupcji lepiej niż wielu młodych policjantów, Ibrahim potrafi czytać ludzi jak otwartą książkę, a Joyce zna się na naturze ludzkiej i ma intuicję, której nie nauczą na żadnej uczelni.
Pojawia się też wątek migracyjny, w postaci Bogdana, polskiego pracownika, który przyjechał do Anglii do pracy, by zarobić pieniądze na leczenie matki. Bogdan nie jest też stereotypowym „Polakiem hydraulikiem”. To inteligentny, wykształcony człowiek, który z różnych powodów musi pracować poniżej swoich kwalifikacji. Jego znajomość z mężem Elizabeth, cierpiącym na demencję, jest jednym z najpiękniejszych wątków filmu, bo pokazuje, jak przyjaźń może przekroczyć bariery językowe, kulturowe i generacyjne. Szkoda tylko, że postaci nie zagrał nasz rodak, tylko aktor, który miał widoczny problem z wymową polskich słów…
Nie można jednak zaprzeczyć, że Czwartkowy Klub Zbrodni błyszczy głównie dzięki obsadzie, która jest po prostu doskonała. Dotyczy to zarówno aktorów pierwszo i drugoplanowych. Helen Mirren w roli Elizabeth to mistrzowska kreacja. Jest dość zimna, piekielnie inteligentna… oraz prawdopodobnie pamięta czasy, gdy zabijała ludzi w imię służby Królowej. Mirren gra z taką klasą i dystansem, że każda jej scena to czysta przyjemność. To moja ulubiona postać z całego filmu.
Pierce Brosnan jako Ron to znacznie ciekawsze wyzwanie aktorskie. Mimo że wciąż wygląda jak Bond (i tak naprawdę zawsze będzie wyglądał jak Bond, nawet w wieku dziewięćdziesięciu lat), stara się wcielić w prostego robotnika, który spędził życie na walkę o prawa pracownicze. Efekt jest nieco sztuczny, bo trudno było mi uwierzyć, że ten elegancki mężczyzna kiedykolwiek stał na pikiecie, ale ma tyle charyzmy, że po prostu lubię na niego popatrzeć… tak, nawet w tym wieku.
Ben Kingsley jako Ibrahim to kreacja człowieka, który analizuje każde słowo i gest z precyzją chirurga, ale robi to z ciepłem i humorem właściwym dobremu terapeucie. Kingsley ma dar do grania inteligencji w sposób, który nie sprawia, że publiczność czuje się głupio. Ibrahim jest mądry, ale nie wyniosły, analityczny, ale nie zimny. To balansowanie na granicy między śmiesznością a powagą, które Kingsley opanował do perfekcji.
I ostatecznie Celia Imrie jako Joyce. Jest urocza, choć niestety najbardziej niedoceniona przez scenariusz. W książce, jak dowiedziałam się z szybkiego researchu, podobno jej zapisy stanowiły dużą część narracji i to przez jej oczy śledzili się kolejne wydarzenia. Tutaj zostaje sprowadzona głównie do roli dostarczycielki ciast oraz okazjonalnych mądrych uwag. Z drugiej strony, ma coś w sobie takiego, że chciałoby się do niej po prostu tulić, jak do babci.
Obsada drugoplanowa też imponuje, choć nie zawsze dostaje szansę na pokazanie pełni swoich możliwości. David Tennant jako złoczyńca Ian Ventham jest obrzydliwie czarujący. To taki złol, jakiego lubię oglądać w filmach. Nasz Doctor Who ma chyba talent do grania postaci, które są odpychające, co przyciągające. Ventham to deweloper bez skrupułów, który chce zniszczyć piękne miejsce dla zysku, ale Tennant sprawia, że nawet jego najgorsze czyny mają w sobie jakąś dziwną logikę.
Szkoda też, że Tom Ellis, jako syn Rona, dostał niedużo pola do popisu. Uwielbiam jego akcent i chciałabym go słuchać, i słuchać, i słuchać… (przez co w trakcie Klubu… zdecydowałam się też na maraton Lucyfera). Tutaj dostał jednak dość mało znaczącą rolę, a szkoda.
Czwartkowy Klub Zbrodni to film, który spełnia swoją podstawową funkcję. Dostarcza około dwie godziny przyjemnej rozrywki w towarzystwie bohaterów, których się po prostu lubi. Nie jest to arcydzieło kina, ale nie pretenduje też do tego miana. To komfortowy kryminał, przy którym można się zrelaksować, nie martwiąc się o zbyt brutalne sceny, albo skomplikowane zagadki psychologiczne, które przyprawią o ból głowy.
Znakomita główna czwórka aktorów, brytyjski humor w najlepszym wydaniu, piękne zdjęcia i klimat… nie jest to film, który zmieni oblicze gatunku, ale nie o to chodzi. W czasach, gdy filmy starają się być coraz bardziej wydumane, taka urocza prostota ma swój urok. Netflix stworzył film, który idealnie sprawdza się jako krótka forma rozrywki. Można go włączyć w weekend, nie męczyć się nad skomplikowaną fabułą i po prostu się dobrze bawić.
Czasem po prostu warto obejrzeć, jak Helen Mirren i Pierce Brosnan rozwiązują zagadki w pięknych wnętrzach, popijając herbatkę i wymieniając dowcipne riposty. Jest jeszcze kilka książek do adaptacji, więc mam nadzieję na kontynuację. Nie mogę się doczekać kolejnych ciast Joyce!