Resident Evil: Wyspa Śmierci jest najnowszą odsłoną w animowanej serii filmów osadzonych w uniwersum popularnej gry wideo. Czy film może spodobać się osobie, która nie ma nic wspólnego z serią gier Resident Evil?
Wyspa Śmierci to animowany film akcji, który umiejscowiony jest w uniwersum gier Resident Evil. Jego akcja rozgrywa się między wydarzeniami z szóstej i siódmej części gier a jego bohaterami są dobrze znane postacie z serii, takie jak Leon S. Kennedy, Jill Valentine czy Chris Redfield. Co warto podkreślić, Wyspa Śmierci umożliwia dłuższą eksplorację niektórych postaci. Dużo czasu poświęcono czasowi ekranowemu Jill i Chrisa oraz uwzględniono spójność z wcześniejszymi wydarzeniami z gier, takimi jak trauma Jill po przeżyciach z Weskerem.
Resident Evil: Wyspa Śmierci to półtoragodzinny film, więc nie możemy spodziewać się obszernej fabuły. Z drugiej strony, drugi Venom trwał 10 minut dłużej, co może udowodnić, że w tak krótkim czasie można zrobić całkiem niezłe kino. W przypadku Wyspy Śmierci wszystko jest oczywiste i przewidywalne. Gdy Claire Redfield odkrywa na plaży martwą orkę z ogromną raną od ugryzienia wraz z Chrisem i Jill udają się na Wyspę Alcatraz, aby zbadać źródło niedawnej epidemii w San Francisco. Odkrywają nowy szczep wirusa T, ale bardziej niepokojące jest to, że żadna z zainfekowanych osób nie została ugryziona. Jak więc wirus się rozprzestrzenia? Bardzo szybko odkrywamy głównego antagonistę produkcji, a niecałe pół godziny później odkrywamy także, że pobudki, którymi się kieruje są zwyczajnie debilne. Rozumiem, że każdy przeżywa swoje traumy inaczej, ale na litość boską… zemsta przedstawiona w filmie jest po prostu infantylna, jakby scenarzyści wybrali pierwszą z brzegu opcję i na tym zakończyli dzień pracy.
Od początku tego filmu byłam zaskoczona, że w jego tworzenie zaangażowani byli prawdziwi aktorzy podkładający głos, ponieważ dialogi brzmiały tak, jakby na pewno były wykonane za pomocą sztucznych głosów AI. Były one pozbawione życia i robotyczne, co wydało mi się dziwne. Szczerze mówiąc, oglądanie tego filmu przypominało mi oglądanie serii wycinków z gry. Owszem, te wycinki są bardzo dobrze zrobione, ale nadal są na poziomie studia gier, a nie produkcji filmowej. Wiecie o co mi chodzi? O te liczne, często zbędne fragmenty filmowe, które różne gry lubią wprowadzać do rozgrywki. Z początku jest to do przyjęcia, ale jak gracie kilkadziesiąt godzin w daną grę, to robi się już ciężej. I dokładnie w taki sposób odbierałam Wyspę Śmierci.
Z drugiej strony, pod względem wizualnym było niemalże perfekcyjnie. To, jak daleko posunęła się animacja z wykorzystaniem techniki motion capture, jest wyraźnie widoczne podczas bitew między zombie a czwórką głównych bohaterów. Starcia są dość ekscytujące i dobrze zainscenizowane. Kilkukrotnie przyszedł mi na myśl John Wick i jego klasyczne ostrzeliwanie wrogów. Pod względem akcji, największe role przypadają tutaj Jill i Leonowi, z których ten drugi stacza sam na sam walkę na śmierć i życie z Marią Gomez z poprzedniej części. To ta para wspólnie przeżyła najwięcej „growych” przygód a ostrzeliwanie beczek z paliwem w tunelu pełnym wrogów jest tylko małym przykładem.
Resident Evil: Wyspa śmierci z pewnością nie zdobędzie dziesiątek nagród, pewnie nie zdobędzie też zbyt wielu pozytywnych recenzji, ale… to film, który trwa 90 minut i nawet przyjemnie się go ogląda. Po tym jak odgadniecie główny plot w przeciągu pierwszych minut, możecie cieszyć oko aspektem wizualnym i niezłymi sekwencjami walki. Możecie zignorować pojawiające się pod ręką bohatera niezbędne sprzęty do walki, ale wydaje mi się, że to tylko kolejne nawiązanie w stronę gier wideo. Wiem, że Wyspa Śmierci to ukłon w stronę graczy i właściwie to do nich kierowane są kolejne filmy z ulubionymi bohaterami. Jako osoba, która nie grała w żadną z tych gier nie czuję się, jakbym zmarnowała czas i żałuje obejrzenia tej produkcji. Po prostu czułam się, jakbym oglądała kolejną rozgrywkę męża na naszym kanale YT. Czy to źle? W żadnym wypadku.
Zobacz też: Oppenheimer – recenzja – smutny kawałek historii
P.S. Szczepionek używa się, aby zapobiegać – w filmie faktycznie mieliśmy do czynienia z lekarstwem i nie wiem dlaczego taka głupotka dostała się do produkcji…