Po filmach akcji nie oczekujemy głębokiej czy też rozbudowanej fabuły, gdyż interesuje nas głównie odpowiednie tempo filmu które będzie trzymać nas w fotelu do samego końca. W Strefie Wojny ustawia na tym polu jednak nową jakość.
Po tym wyjątkowo wrednym i sarkastycznym wstępie rozpocznę własne tłumaczenie się. Po filmach akcji naprawdę nie oczekuję zaskakującej czy sprytnej fabuły. Chcę jednak, by wszystko zostało wytłumaczone, nie było niedomówień potrzebnych do zrozumienia tego co się dzieje na ekranie oraz żeby kolejne sceny akcji były do siebie nawiązane. Tak jak w Pacific Rim, który fabularnie jest głupi jak but, ale jednak oglądając go, to wiesz czym są Kaiju oraz Jaegery, twórcy tłumaczą czemu są potrzebni dwaj piloci, a nawet opowiedzą chwilę o metodach zasilania mechów. Wszystkich takich niuansów zabrakło w filmie W Strefie Wojny, który od niedawna pojawił się na platformie Netflix. Recenzja może zawierać spoilery fabularne.
Historia filmu dzieje się w niedalekiej przyszłości, w Europie, kiedy to Rosjanie znowu próbują przyłączyć do siebie solidny kawałek Ukrainy. W tej jednak przyszłości uzbrojenie zostało bardzo zautomatyzowane, gdyż obok żołnierzy biegają humanoidalne roboty. Akcja dzieje się w przyszłości, około w 2035 roku i tak naprawdę jedynym wyznacznikiem różniącym naszą teraźniejszość od tamtejszej przyszłości są właśnie te mechy. Samochody na ulicach są takie same jak dzisiaj (dokładnie te same modele co są dostępne w sklepach), żołnierze korzystają z tej samej broni, a na nieboskłonie latają te same drony, które przemierzają także dzisiejsze pola bitwy.
Pierwszym z bohaterów filmu jest Harp, w którego wciela się nieznany nikomu Damson Idris. Jest on właśnie pilotem drona, który wbrew rozkazom swojego przełożonego oraz prośbom (nawet błaganiom) ludzi na froncie zrzucił im na głowę solidną rakietę uśmiercając dwóch żołnierzy. Podobno wydawało mu się, że w ciężarówce do której celował było działko, które wybiłoby całą walczącą drużynę. Czy miał rację, czy też nie, to nieistotne gdyż to nie była także jego odpowiedzialność. Jakimkolwiek debilem się nie okazał, ma jednak dużo szczęścia, gdyż zamiast ostatniego na baczność przed plutonem egzekucyjnym lub chociaż zesłania do więzienia, bohater zostaje wysłany na front pod dowództwem Leo, w którego wciela się przyszły Kapitan Ameryka, czyli Anthony Mackie.
To oczywiście sam początek i nie mam ochoty opisywać całego filmu, ale uwierzcie mi – Harp jest skończonym debilem, który został napisany i odegrany byle jak. Jest postacią bez charakteru i nawet odpychającą, jedną z tych które na pewno nie zapamiętamy. Mackie i jego postać wypadają znacznie lepiej, ale to jedynie zasługa warsztatu który aktor ma za sobą. Z drugiej jednak strony nie posiada on własnego stylu odgrywania roli – oglądając W Strefie Wojny miałem wrażenie że patrzę na młodszego Samuela L Jacksona. Ta sama mimika, gesty, nawet wulgaryzmy identyczne niczym z Pulp Fiction. Rzucało to mi się w bardzo w oczy i o ile na początku było bardzo śmiesznie, to potem kolejny słaby wulgaryzm z ust Mackiego powodował jedynie moje ziewanie. Teraz jak się nad tym zastanowię, to w filmach Marvela ten aktor bardzo przypominał w swojej grze oryginalnego Kapitana Amerykę. Może on po prostu lubi naśladować lepszych aktorów od siebie? Zobaczymy w przyszłości kiedy pojawi się więcej filmów z tym aktorem. O ile się pojawi.
Moje powątpiewanie wynika z tego, że W strefie wojny to kolejny bezpłciowy i nudny film akcji, jaki Netflix lubi robić. Film utyka na prawie każdym kroku – dwójka bohaterów totalnie mnie nie przekonała, fabuła jest niespójna (o tym za chwilę), udźwiękowienie jest do bani, nawet efekty wyglądają bardziej jak w filmie z 2010 roku, niż z obecnej dekady. A co do samej fabuły, to teraz czeka Was solidny spoiler. Szybko się okazuje, że Leo to tak naprawdę robot. Ale jaki typ robota nie wie nikt. Na początku wydawało mi się, że jest to cyborg, wiecie taki robocop, który ma ciało maszyny i mózg człowieka. Z czasem jednak między wierszami zrozumiałem, że jest to stuprocentowa maszyna stworzona przez rząd USA (znowu) jako tajna broń (znowu) przeciwko ZSR ….. pfu pfu Rosji (znowu) i wiecie co … ŻEBY UKRAŚĆ KODY DO BRONI NUKLEARNEJ!!!!!!!!!!! NO KURŁA SZOK I NIEDOWIERZANIE!!!!! Ale ta tajna broń korzysta z haczyków o których nie wiedzą sami twórcy (bo nie raczą nam wytłumaczyć w trakcie filmu) dzięki którym wyrywa się spod kontroli Harpa, który tak naprawdę był jego przełożonym, ale sam o tym nie wiedział i RoboLeo zdobywa kody do broni nuklearnej na zlecenie usa/rebeliantów/rosji/dla siebie i finalnie jednak prawie je oddaje bez większych przeszkód bo prawdziwym jego celem było pokazanie, że robienie robotów wyglądających jak ludzie ze sztuczną inteligencją to głupi pomysł. Teraz rozumiecie czemu wspomniałem na początku durny Pacific Rim, który jednak raczy nam tłumaczyć to co się dzieje na ekranie, a nie rzucać widzem tu i tam by pozostawić w nim poczucie zagubienia? Ale to za duże słowo, zagubienie, gdyż na końcówce, w epilogu w którym miało być najwięcej akcji prawie zasnąłem i oglądałem film przez ledwo otwarte powieki.
Taki właśnie jest W Strefie Wojny – bezsensowną stratą czasu, gdzie dużo wątków jest napchanych obok siebie, żaden nie jest rozwijany i kończony, a jednocześnie całość jest nudna i dłużąca się jak głupota głównych bohaterów na kolejnych kadrach filmu. Jedyne co było naprawdę fajne w tym filmie akcji to dwie sceny strzelania między robotami i żołnierzami. Gdyby żołnierze także mieli sprzęt odpowiednio rozwinięty technologicznie do tych maszyn które chodzą obok nich, to by było trochę bardziej spójnie. Ale nie jest. Nie polecam W Strefie Wojny.
Brak komentarzy