Inicjatywa Stop Killing Games, która zyskała ogromne poparcie graczy z całego świata, staje się poważnym problemem dla największych graczy w branży gier. Zbieranie podpisów pod petycją, mimo pewnych problemów z nieprawidłowymi lub botowymi sygnaturami, zakończyło się sukcesem – cel został osiągnięty, a temat przyciągnął uwagę europejskich wydawców. Ich reakcja? Ostra krytyka i próby dyskredytowania całego ruchu.
Jedną z pierwszych dużych odpowiedzi było oficjalne oświadczenie organizacji Video Games Europe (VGE). Organizacja, w której skład wchodzą najwięksi wydawcy – tacy jak Electronic Arts, Activision, Ubisoft, Sony, Microsoft czy Nintendo – stwierdziła, że decyzje o wyłączaniu usług online są „wielowymiarowe”, a utrzymanie starych tytułów byłoby „zbyt kosztowne” i nieopłacalne komercyjnie. Podkreślili też, że prywatne serwery nie są bezpiecznym rozwiązaniem, bo nie chronią danych użytkowników i mogą łamać prawa autorskie. Ale dla graczy to tylko wymówki. W rzeczywistości chodzi o pieniądze. Wydawcy nie chcą inwestować w utrzymanie starszych gier, które nie generują już gigantycznych zysków. Nawet jeśli te gry zostały kupione legalnie przez użytkowników, dostęp do nich może zostać zablokowany bez ostrzeżenia. To podejście porównywane jest do sytuacji, w której producent samochodów odbiera pojazd, bo „za mało osób go kupiło”. Nielogiczne? Owszem. A jednak to właśnie dzieje się w branży gier. Więcej o Stop Killing Games przeczytacie tutaj.
Przykładów nie brakuje. Doskonałym tego dowodem są gry Transformers: Fall of Cybertron i War for Cybertron, które zniknęły z cyfrowych sklepów pomimo tego, że zawierały pełnoprawne tryby dla jednego gracza. Firma Activision oraz Hasbro początkowo tłumaczyły się utratą kodu źródłowego – co później zostało zdementowane przez samego przedstawiciela Activision. Powód? Najprawdopodobniej nieporozumienia licencyjne i brak porozumienia w sprawie opłat. To tylko wierzchołek góry lodowej. Z cyfrowej sprzedaży zniknęły również takie tytuły jak Spider-Man: Web of Shadows, Marvel Ultimate Alliance czy Deadpool. Często są to gry wyłącznie dla jednego gracza, bez komponentu sieciowego – więc argument o „nieopłacalności utrzymywania serwerów” tutaj nie ma żadnego sensu. A mimo to gracze, którzy zapłacili za nie pełną cenę, zostają z niczym.
Inicjatywa Stop Killing Games walczy właśnie z tym procederem. Domaga się prawdziwej ochrony konsumentów – czyli prawa do zachowania dostępu do zakupionych treści nawet po wyłączeniu oficjalnego wsparcia. Wydawcy jednak straszą, że realizacja tych postulatów doprowadziłaby do znacznego wzrostu kosztów produkcji gier, a nawet ograniczenia kreatywności deweloperów. To jednak brzmi jak hipokryzja – zwłaszcza gdy spojrzymy na dane finansowe. Na przykład Electronic Arts planuje wydać 400 milionów dolarów na nową odsłonę Battlefielda z nadzieją, że osiągnie ona 100 milionów graczy. Dla porównania, najbardziej udana odsłona serii – Battlefield 1 – zdobyła „zaledwie” 30 milionów użytkowników. Jeśli gra nie spełni wygórowanych oczekiwań, grozi jej taki sam los jak wielu poprzednikom – wyłączenie serwerów i usunięcie z oferty.

Deweloperzy ostrzegają, że takie nierealistyczne cele tylko pogłębiają kryzys w branży. Setki pracowników są zwalniane po każdej „porażce”, mimo że to nie oni ustalają budżety ani strategie marketingowe. A jednak to właśnie wydawcy – ludzie w garniturach, niekoniecznie grający w gry – decydują o tym, które tytuły mają przetrwać, a które zostaną „uśmiercone”. VGE twierdzi też, że gry „projektowane są od podstaw jako online-only” i że ich transformacja w tryb offline byłaby zbyt kosztowna. Ale przecież to właśnie wydawcy narzucają taką strukturę. Twierdzenie, że „to decyzja twórców”, to zwykła próba przerzucenia odpowiedzialności. To nie gracze ani niezależni deweloperzy wybierają model always-online – to decyzje wynikające z chęci wprowadzenia mikrotransakcji i kontrolowania dostępu do treści.
Jeśli gracze nie będą działać teraz, sytuacja tylko się pogorszy. Gry będą znikać coraz szybciej, a pieniądze z naszych portfeli trafią do korporacyjnych kieszeni – bez żadnej gwarancji, że za rok nadal będziemy mogli zagrać w tytuł, za który zapłaciliśmy. W rzeczywistości to nie „ochrona konsumenta”, jak twierdzi VGE, lecz ochrona interesów korporacji. Jak inaczej nazwać sytuację, w której gracz nie ma prawa grać w grę, którą kupił, tylko dlatego, że „nie opłaca się jej już utrzymywać”? Warto zatem wspierać ruch Stop Killing Games – nie tylko poprzez podpisywanie petycji, ale również poprzez uświadamianie innych graczy i wywieranie presji na decydentów w branży. Głos graczy musi być słyszalny, bo tylko wtedy istnieje szansa na zmianę. I nie chodzi tu wyłącznie o gry online – ale o cały cyfrowy krajobraz gier wideo. Tylko razem możemy sprawić, że gry będą naprawdę należały do tych, którzy za nie zapłacili.