Dlaczego na rynku ukazała się książka Niepewna autorstwa Lauren Roberts? Dawno nie widziałam tak żenującego skoku na pieniądze.
Kiedy brałam do ręki Niepewną, byłam przekonana, że dostanę coś, co będzie albo genialnym uzupełnieniem trylogii, albo przynajmniej przyzwoitym dodatkiem dla fanów – coś w stylu Niezłomnej. Nie ukrywam, miałam też nadzieję, że może autorka rozwieje niektóre wątpliwości, które pozostały po Bezwzględnej. Naiwna ja…, bo zamiast tego dostałam produkt, który pachnie desperacją. Czystą desperacją, by wycisnąć z czytelników jeszcze kilka złotych, nawet jeśli oznacza to rozwleczenie historii, która powinna była się zakończyć wcześniej. Nie raz miałam wrażenie, że bardziej niż powieść trzymam w rękach rachunek wystawiony fanom.
Jeśli miałabym odpowiedzieć na pytanie, dla kogo właściwie jest Niepewna, to chyba tylko dla najbardziej zagorzałych fanek Roberts, które kupią wszystko z jej nazwiskiem na okładce, choćby i zeszyt w kratkę z przepisem na pierogi. To książka dla osób, które cenią sobie atmosferę bardziej niż treść i potrafią wzruszyć się zdaniem brzmiącym jak cytat z przypadkowego motywacyjnego plakatu. To pozycja także dla czytelniczek, które lubią cierpieć emocjonalnie, nawet jeśli to cierpienie wynika bardziej z frustracji niż z głębi fabuły.
Ale dla kogoś, kto oczekiwał spójnej historii, rozwinięcia uniwersum czy choćby minimum logiki… to strata czasu. Lepiej przeczytać jeszcze raz przemęczyć się z trzecią częścią cyklu i zatrzymać w pamięci to zakończenie, zamiast pozwolić, by Niepewna rozmyła wszystko, co miało względny sens. Krótko mówiąc: to książka dla naiwnych (takich jak ja), którzy dali się złapać na haczyk. Dla reszty, to ostrzeżenie: nie idźcie tą drogą.
Zacznijmy od samego pomysłu. Główną bohaterką książki jest Mara, czyli personifikacja Śmierci, która powraca do świata żywych, bo młody król Kitt zdecydował się przyjąć Plagę. Koncept Śmierci spacerującej niczym cień pośród żywych całkiem mi się spodobał. Problem w tym, że im dalej w las, tym bardziej ten pomysł okazuje się pozbawiony refleksji. Mara niby ma być tajemnicza, potężna, wszechwiedząca, ale w praktyce głównie snuje się po zamku i podgląda kilka osób. Oczywiście też, zamiast być konsekwentnie zimną i nieubłaganą istotą, zakochuje się w królu. Bo przecież jak już brakuje pomysłów, to najlepiej dorzucić wątek miłosny, choćby na siłę.
Nie jest to też rodzaj uczucia, które miałoby szansę kogokolwiek porwać (i usprawiedliwić zapisanie tego motywu w fabule). Autorka usilnie próbuje nas przekonać, że między Marą a Kittem rodzi się coś wyjątkowego, a ja przez cały czas czułam, że czytam raczej kiepski scenariusz do telewizyjnej telenoweli. Mara podobno ma uczyć Kitta „jak umierać”, a on uczy ją „jak żyć”. W praktyce ich rozmowy brzmią jak pretensjonalne wykłady studenta pierwszego roku prawa, który poczytał rozdział o apelacji i uznał, że reszta świata powinna cierpliwie słuchać jego złotych myśli (boli, znam to z doświadczenia). Gdyby autorka zamiast rozwlekłych monologów postawiła na autentyczną więź i emocje, może ta relacja miałaby sens. Ale nie! Dostajemy pseudomądrości, które brzmią jak wpisy z Tumblra.
Go live, she urges softly. While you still can.
Skoro już jesteśmy przy postaciach, to warto zapytać gdzie się podziała logika. Mara obiecała sobie, że nigdy więcej nie wróci do Ilyi. Czemu? Dokładnie nie wiadomo. Po co wraca? Tego też Niepewna nie wyjaśnia. Kitt ryzykuje życie, przyjmując Plagę, bo chce wzmocnić swoją władzę. Jasne, desperacja władcy to klasyczny motyw, tylko że tutaj wypada jak wymówka autorki, by wprowadzić Śmierć do akcji. Zero konsekwencji, zero wyjaśnień. Po prostu tak jest, „bo to się i tak sprzeda”.
Najbardziej bawi mnie jednak to, jak mało tej książki dotyczy samej relacji Mary i Kitta. W teorii to miała być oś fabuły, a w praktyce połowa rozdziałów to wstawki o Lennym i Blair, powiązaniu ich dusz oraz licznych przepychankach słownych, w teorii „chemii” pomiędzy nimi. Wątki poboczne potrafią być ciekawe, tylko że kiedy bierzesz książkę o romansie Śmierci z królem, a dostajesz telenowelę o drugoplanowych bohaterach, to można poczuć się oszukanym. Autorka wyraźnie nie miała pomysłu, więc postanowiła zrecyklingować stare pomysły. Czytając, miałam déjà vu. Blair i Lenny to kopia relacji, które już widzieliśmy wcześniej, tylko w innym opakowaniu. Poza tym, próba wybielenia charakteru zarówno Blair, jak i Kitta to dla mnie śmieszny żart.
Przy zakończeniu autorka już kompletnie straciła kontrolę nad własnym „dziełem”. Zamiast spójnego finału mamy kolejne urwane wątki. Kitt umiera, ale czy naprawdę? Mara niby kocha, ale czy naprawdę? Czy to koniec, czy tylko przystanek w drodze do kolejnej książki? Wszystko to wygląda tak, jakby Roberts bała się zamknąć historię raz na zawsze, więc zostawiła nas z niedopowiedzeniami, żeby można było napisać następną część. Tak na wszelki wypadek, gdyby zabrakło jej pieniędzy. Takie sztuczki są po prostu nie fair wobec czytelników.
Is love not a power of its own? I murmur.
For those lucky enough. Her voice is even. It always is. But for most, it means certain death.
Skoro bohaterowie wyszli… jak wyszli, to może chociaż budowanie świata mogłoby pozytywnie zaskoczyć czytelników. Niestety, kraina Śmierci z ogromnym potencjałem opisana została jako miejsce pełne mgły, drzew i ziemi. Autorka zatrzymała się na etapie ogólników. Jakby rozrysować mapę, którą można by było umieścić na okładce książki, to czytelnicy zostaliby zaszczyceni czarną plamą i chabaziami symbolizującymi drzewa. To naprawdę wszystko. Zero szczegółów, zero klimatu. A przecież to miał być punkt wyjścia do zbudowania czegoś wyjątkowego i zapadającego w pamięć.
Oprócz tego Lauren Roberts ewidentnie próbuje być poetką. Każde zdanie miało brzmieć pięknie, każde słowo ma błyszczeć jak zastawa stołowa (swoją drogą, ciekawe jak wszystko to zabrzmi w polskim tłumaczeniu). Problem w tym, że kiedy wszystko jest poetyckie, to w zasadzie nic nie jest. Miało być wzruszająco, wybrzmiało zwyczajnie. Ile razy można czytać o tym, że „zbyt wielka miłość zabija”, zanim zacznie się przewracać oczami? W pewnym momencie miałam wrażenie, że autorka losowała frazy z chata gpt i wstawiała je byle gdzie, byleby wyglądało mądrze. Nie udało się.
you’re allowed to be sharp, you know. Even the prettiest flowers have thorns.
Niepewna nie wnosi niczego nowego do serii, z kolei Bezwzględna miała zakończenie, które można było uznać za definitywne. Było dramatyczne, emocjonalne i, chyba co najważniejsze, zamykało wątki. A teraz? Cała tamta puenta została zapomniana. Wszystko, co wydawało się ważne, zostało podważone. Kitt, który miał swoją drogę i swoje zakończenie, został wyciągnięty w historię tylko po to, by go jeszcze bardziej upodlić. To takie bezsensowne przedłużanie. Z Adeną, w Niezłomnej, wszystko splotło się w przyjemną całość. „Niepewna” to autorka powinna być odnośnie pisania tego tytułu.
Czy były jakieś momenty dobre? Owszem i muszę to przyznać, żeby być uczciwą. Fragmenty opisujące pogarszający się stan Kitta naprawdę mnie poruszyły. Jego utrata pamięci, powolne osuwanie się w chorobę były napisane z wyczuciem, czasem nawet przyprawiły mnie o dreszcze. Szkoda tylko, że to zaledwie kilka scen w całej książce. I to zdecydowanie za mało, by uratować całość.

Powiedzmy sobie szczerze, Niepewna to książka nikomu niepotrzebna. Ani nie rozwija uniwersum, ani nie daje satysfakcji fanom, ani nie funkcjonuje jako samodzielna historia. Jest jak tani sequel filmu, który powstał tylko dlatego, że poprzednia część odniosła sukces finansowy. Siedząc nad tą lekturą, miałam wrażenie, że ktoś mnie oszukał. Daję dwie gwiazdki. Jedną za to, że Roberts faktycznie potrafi napisać kilka poruszających scen, a drugą… chyba z litości. Bo może ktoś naprawdę znajdzie w tej książce emocje, których ja nie znalazłam. Ale dla mnie to była strata czasu. I nauczka: czasami lepiej zostawić zakończoną historię w spokoju.
Jeśli Lauren Roberts chciałaby przypomnieć sobie jak pisze się nowelki, powinna wrócić do Niezłomnej... Wtedy jeszcze wyglądało jakby miała chęć na coś więcej, niż worek pieniędzy.
Więcej o autorce: www.laurenrobertslibrary.com