Avatar: Ogień i popiół to trzecia odsłona sagi Jamesa Camerona, która właśnie weszła do kin. Czy film trzyma poziom poprzedników, czy to powtórka najlepszych hitów?
Avatar: Ogień i popiół zaczyna się w miejscu, w którym większość wielkich franczyz robi dokładnie to, co lubi najbardziej: bierze emocjonalny finał poprzedniej części, rozgrzebuje go do podstaw i czeka na reakcję widza. W tej części wracamy na Pandorę tuż po wydarzeniach z Istoty wody, a sytuacja rodziny Sullych jest daleka od sielanki. Jake i Neytiri próbują radzić sobie z żałobą po śmierci najstarszego syna. Rodzina jest rozbita wewnętrznie, a napięcia między Na’vi i ludźmi nie tylko nie słabną, ale przybierają na sile.
Do tego dochodzi Pająk, czyli ludzki chłopak, adoptowany przez Sullych, a jednocześnie biologiczny syn ich największego wroga, pułkownika Milesa Quaritcha. To właśnie ten chłopak staje się osią historii, bo film konsekwentnie ustawia go w miejscu niewygodnym dla wszystkich: zbyt ludzkiego dla Na’vi i zbyt pandorowego dla ludzi. I o ile wcześniejsze części miały tendencję do rozlewania się po świecie i zachwycania nad nim, tutaj, przynajmniej przez długi czas, czułam wyraźniej, że ktoś próbuje opowiedzieć konkretną historię o przynależności i o tym, co robi z człowiekiem życie pomiędzy dwoma plemionami, które tak naprawdę go nie chcą.
![]()
Fabuła rozwija się dość dynamicznie. Rodzina Sullych podejmuje decyzję, że Pająk powinien trafić „do swoich”, co już samo w sobie wydało mi się okrutne. Wyruszają w drogę z pomocą powietrznego ludu z gigantycznymi, meduzopodobnymi statkami, jednak spokój przerywa im Varang, przywódczyni Mangkwan, czyli Na’vi o wojennym, nihilistycznym podejściu do świata, napędzana dziwnym kultem ognia i poczuciem porzucenia przez bóstwo. Jednocześnie nie będę udawać, że scenariusz nagle stał się jakimś literackim cudem. Cameron nadal lubi prostotę i wciąż wraca do tych samych wątków: rodzina kontra agresor, cywilizacja kontra natura, duchowość kontra chciwość, a w tle bardzo wyraźne echo historii kolonialnych i tego, jak łatwo opowiada się bajkę o szlachetnych tubylcach i złych najeźdźcach. Po trzecim filmie to już nie jest odkrycie, tylko część pakietu.
I rzeczywiście, miejscami czułam tę powtarzalność. Jest tu kilka punktów fabularnych, które widziałam w Istocie wody, zwłaszcza w konstrukcji wielkiego finału, który, choć faktycznie był spektakularny, jest prawie wiernym odwzorowaniem poprzedniczki. Zdarzało mi się też zbyt głęboko wzdychać na dialogach. Nie dlatego, że są tragiczne, ale dlatego, że bywają zaskakująco toporne jak na film, który potrafi dopracować pojedynczą kroplę wody do poziomu wręcz realistycznego. Taka dysproporcja trochę bawi. Z jednej strony obserwujemy technologiczny cud, z drugiej zdanie, które brzmi jak wyjęte z przeciętnej telenoweli, tylko że wypowiedziane na tle bioluminescencyjnego lasu.
![]()
Ogień i popiół szerzej, niż poprzednicy, porusza tematy wiary i duchowości. Pandora od początku była oparta na idei sieci życia i Eywy, ale tutaj film wyciąga to na pierwszy plan i robi z tego realny konflikt, a nie tylko tło do ładnych świecących roślinek. Jake zaczyna pytać, czy Eywa w ogóle jest łaskawa, Neytiri trzyma się wiary jak ostatniej deski ratunku, Varang odwraca się od niej w gniewie, a Kiri próbuje wejść w kontakt z bóstwem, która wydaje się ją odrzucać.
Akcja rzuca bohaterów po Pandorze, uruchamia lawinę pościgów i starć, a w tle, jak zawsze, czai się RDA i Quaritch, który regularnie powraca na ekran jak zły sen. Tyle że tym razem Quaritch nie jest już jednowymiarowym, memicznym żołnierzem. Po doświadczeniach poprzedniego filmu, kiedy wylądował w ciele Na’vi, ma w sobie coś bardziej skomplikowanego: niby nadal jest wrednym, upartym draniem, ale jednocześnie zaczyna wyglądać jak ktoś, komu rozjeżdża się tożsamość. A kiedy pojawia się chemia (w wersji toksycznej) między nim a Varang, film dostaje ten rodzaj napięcia, który jest jednocześnie fascynujący i trochę obrzydliwie zabawny: jak obserwowanie faceta w kryzysie wieku średniego, tylko że w kosmosie i w niebieskiej skórze.
![]()
A jednak, mimo tych zastrzeżeń, Avatar: Ogień i popiół wciągnął mnie bardziej, niż się spodziewałam. Największą robotę robi tu pierwsza godzina, która ma tempo, energię i pomysłowość, jakby Cameron chciał wcisnąć do jednego aktu trzy filmy przygodowe. Sekwencja z tymi wietrznymi meduzami i powietrzną bitwą to czyste kino akcji w wersji premium. Nie dość, że wygląda obłędnie, to jeszcze ma świetne tempo. Na ekranie dzieje się dużo, ale nie ma chaosu. Później film robi się bardziej rozlany, trochę przeskakuje między wątkami, a czasami miałam rażenie, że za dużo elementów walczy o uwagę. Widać też, że przy takiej długości – ponad 3 godziny (!!!) – trzeba umieć prowadzić widza. Cameron zwykle umie, ale tym razem zdarzały się wątki, o które na chwilę zaczepialiśmy, a ostatecznie nie były konieczne.
O warstwie wizualnej mogłabym pisać długo, ale postaram się rzeczowo: to jest poziom rzemiosła, którego w innych filmach w zasadzie nie można spotkać. Tu widać pracę, intencję, detale, spójność świata, a przede wszystkim to, że efekty specjalne służą przeniesieniu gry aktorskiej, a nie zastąpieniu jej animacją. W ogromnej większości czasu nie miałam wrażenia, że oglądam CGI, a ludzi w niemożliwych ciałach… i skłonna byłam uwierzyć w ich realność.
![]()
Czy Avatar: Ogień i popiół jest kolejnym takim samym Avatarem? Trochę tak. To nie jest rewolucja na miarę pierwszego filmu, nie ma też tej świeżości odkrywania oceanu z drugiej części. Pandora nie zaskakuje już samym faktem istnienia, ale jednocześnie to film, który potrafi mnie znowu wciągnąć w ten świat, dać mi kilka sekwencji, jakich nie widziałam nigdzie indziej oraz dorzucić do tego emocje, które nie giną pod warstwą efektów.
Tak, jest tu sporo duchowości, czasem dość dosłownej. Tak, bywa zbyt długi i rozlazły. Tak, scenariusz mógłby być nieco lepszy… Mimo to, ponad 3,5 godziny w kinie zupełnie mi się nie dłużyły. Nawet mimo zmęczenia nie chciałam, żeby widowisko się kończyło, bo wciąż chciałam odkrywać co będzie dalej. To dla mnie jest to znak, że reżyser wciąż trzyma dobry poziom.
Wyszłam z seansu z poczuciem, że Ogień i popiół bardzo dobry film, momentami zachwycający, chwilami irytująco powtarzalny, ale jednak taki, który daje mi prawdziwe kinowe doświadczenie. Jeśli Cameron naprawdę zrobi jeszcze dwie części, to pewnie też zobaczę je w dniu premiery.
Zobacz też: Demon Slayer: Infinity Castle – recenzja filmu – dzieło sztuki! (po premierze Awatar: Ogień i popiół mogę powiedzieć, że to właśnie Demon Slayer wygrywa mój ranking najlepszych filmów w tym roku)



