Demon Slayer: Infinity Castle – recenzja filmu – dzieło sztuki!


Infinity Castle

Po miesiącach oczekiwania Demon Slayer: Kimetsu no Yaiba – Infinity Castle wreszcie zadebiutował w polskich kinach. Zapraszam do lektury recenzji tego małego dzieła sztuki!

Studio Ufotable po raz kolejny udowodniło, że z prostej historii o chłopaku z mieczem potrafi stworzyć widowisko, które pozostawia widza bez tchu. Infinity Castle to nie tylko kolejny film o Tanjiro, to dość brutalna, ale jednocześnie piękna opowieść o tym, co naprawdę oznacza walka dobra ze złem. Po wyjściu z kina potrzebowałam chwili dla siebie, bo czułam się jakbym zeszła właśnie z największej emocjonalnej huśtawki. A jakie to było piękne! Ten film to dwie i pół godziny przebieżki przez labirynt, który rządzi się własną logiką.

Infinity Castle

Film rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie skończył się czwarty sezon anime, rzucając nas wraz z bohaterami w głąb demonicznej twierdzy. To nie jest produkcja dla nowicjuszy, bo bez znajomości poprzednich sezonów będziecie się czuli jak turyści w Azji bez mapy i znajomości języka. Ale dla tych, którzy podążali za przygodami bohaterów od początku, będzie to prawdziwa uczta. Każda scena, każdy flashback, każde spojrzenie ma swoje miejsce oraz cel w większej układance narracyjnej.

W Demon Slayerze podoba mi się też, że każdy błąd kosztuje, a kiedy drużyna trafia do zamku Muzana, to naprawdę czuć, że są na wrogim terenie, gdzie reguły zmieniają się kiedy tylko Nakime dotknie strun. Film pokazuje realne ryzyko i powoli zaczyna się odczuwać, że nie każdy ukochany bohater może pojawić się w następnym epizodzie.

Fabuła Infinity Castle jest bardzo prosta – Muzan pociąga za sznurki, wszyscy spadają do jego kieszonkowego wymiaru, a potem już zaczyna się walka o przetrwanie. Potem film rozbija się na trzy części i tylko gdzieniegdzie wypełniony jest pomniejszymi starciami. Co ciekawe, Tanjiro spotykamy dopiero w dalszej części filmu, początkowo skupiając się na walce Shinobu z Drugim Górnym Księżycem. Doma zabił jej starszą siostrę, Kanae Kocho, a Shinobu chce ją pomścić. Już ta sekwencja walki pozostawiła mnie z ciarkami na całym ciele, mimo że szczególnie nie jestem fanką trucicielki. Niewątpliwie jednak było to widowisko, którego długo nie zapomnę. A potem było już tylko lepiej!

Infinity Castle

Później przychodzi pora na Zenitsu i po reakcji kina słychać było kto jest ulubieńcem publiki. Zbiorowe „ohy” i „ahy” dochodziły mnie z różnych zakątków sali i nie ukrywam, że i mi nogi chodziły z ekscytacji. Myślę też, że to dobry moment na zwierzenie – Demon Slayer zajmuje drugie miejsce, po Fairy Tail, w kategorii moich ukochanych anime. Recenzję piszę z perspektywy fana serii, piszę o historii, postaciach i dodatkach, które absolutnie kocham.

Wreszcie Zenitsu przestaje być denerwującym komediowym bohaterem i pokazuje swoją prawdziwą moc. Ta walka między dwoma uczniami tego samego mistrza ma wymiar tragedii rodzinnej. To starcie nie tylko mieczy, ale i ideologii, wylanie żali i próba wyjaśnienia różnic. Zenitsu, który przez większość serii wydawał się najsłabszym ogniwem, tutaj staje się jednym z najsilniejszych bohaterów filmu.

Infinity Castle

A potem wreszcie przychodzi ten moment: Tanjiro i Giyu kontra Akaza, czyli demon, którego już poznaliśmy w Mugen Train. W Infinity Castle otrzymuje pełnowymiarową historię. Twórcy zaserwowali mu solidny pakiet retrospekcji, od walki, po emocje, kolejne liczne walki o przetrwanie w dzieciństwie i wreszcie widzimy, skąd w tym demonie tyle gniewu. Nie będę też ukrywać, że był to drugi raz, kiedy wzruszyłam się w czasie tego filmu. Łzy pociekły mi delikatnie po rozmowie Zenitsu z dziadkiem, ale to tutaj właśnie szukałam chusteczek. Historia Akazy to przykład, jak pogłębić czarny charakter tak, żeby go nie wybielić, ale raczej nadać ludzkie tło. Nie chodzi też o usprawiedliwianie, a raczej o zrozumienie, skąd ten gniew.

Po rozmowie z innymi osobami, które widziały Zamek Nieskończoności, wiem że nie wszyscy są fanami retrospekcji w trakcie walki. Trochę to rozumiem, bo w jednym momencie postacie zadają sobie śmiertelne ciosy, by za chwilę przenieść się do innego świata, żeby przez kilka minut budować kontekst. Akcja traci trochę tempo i może to trochę burzyć odbiór. Co innego jeśli oglądamy po prostu dwudziestominutowe odcinki, co innego jeśli produkcja trwa 2,5 godziny. W serialu telewizyjnym mamy przerwę na strawienie pewnych informacji, tutaj wszystko spada na nas jednocześnie jak lawina.

Osobiście, kocham shōneny, które dociskają serce, więc mi osobiście przerywniki nie przeszkadzały. Ba, lubię sobie czasem odpocząć od walk i oczyścić kanaliki łzowe. Według mnie, powrót do walki po zwyczajnie przykrej historii Akazy miał już inny wydźwięk. Widać było, że w trakcie zmieniała się stawka, nie chodziło już o szybsze zabicie i właśnie to nadaje historii głębi oraz robi ogromną różnicę.

Infinity Castle

Infinity Castle to monument. Nie mówię tylko o wielkości tego złożonego zamku, ale o wykonaniu tego epickiego dzieła. Każda technika oddechu jest jak najlepsze dzieło sztuki, dopracowana do najmniejszych detali. Nie wiem nawet jak opisać poszczególne elementy, żeby nie wyszło zbyt literacko, ale.. dosłownie można było poczuć jak lód Domy mrozi nam płuca, coś jak oddech pełną piersią przy minus trzydziestu, a potem pioruny i ogień ogrzewają nam twarz, prawie jak przy sierpniowym ognisku nad jeziorem. Epickości animacji nie można inaczej opisać i jest to coś, o czym nie przestanę mówić przez długi czas. Wizualnie film zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Często pojawiają się też pytania o to, czy Infinity Castle jest lepsze niż Mugen Train? Wydaje mi się, że to dwa różne filmy, z innymi celami. Mugen Train był dopiętą opowieścią z jednym wybitnym pojedynkiem i bolesnym epilogiem. Zamek… to pole bitwy oraz seria rozdziałów, z których każdy coś zapowiada więcej. Może powiem dość kontrowersyjnego, ale to przy Infinity Castle na zmianę trzymałam kciuki, przecierałam oczy, próbowałam podnieść bohaterów, śmiałam się i płakałam (mówiłam, emocjonalna kolejka górska), podczas gdy w Pociągu… doświadczyłam podobnych emocji, ale w mniejszej skali.

Mimo, że wspomniałam o śmiechu, był on okazjonalny. Zamek nieskończoności nieco odstaje od formuły poprzednich części, gdzie naprzemiennie trafiały się zabawniejsze momenty z krwawą walką. Teraz jest trochę poważniej, nieco mroczniej, co zobaczycie już od początku. Dość szybko pytałam w kinie męża czy ma podobne odczucia i też je potwierdził. Wydaje mi się, że stawka walki zrobiła się większa, co odwzorowane było w prowadzeniu historii. Z drugiej strony, co jest również moim największym zarzutem wobec filmu, brakowało też Inosuke, który odpowiada za dużą część komediową w serii. Obstawiam, że w kolejnym filmie nie zobaczymy bohaterów z Infinity Castle (ewentualnie epizodycznie), żeby kolejną część historii poświęcić reszcie zabójców demonów.

Demon Slayer: Kimetsu no Yaiba Infinity Castle (nie mogłam się powstrzymać przed użyciem pełnej nazwy choć raz) to ultrabrutalny, emocjonalnie wyczerpujący, wizualnie oszałamiający spektakl, który przypomina, dlaczego Demon Slayer stał się globalnym fenomenem. Każda scena walki to mała poezja przemocy, każdy flashback to lekcja o naturze ludzkości, a każda śmierć bohaterów to prawdziwa strata, która łamie serce. Studio Ufotable stworzyło film, który jest triumfem wizualnym i emocjonalnym. Niestety, jest też trochę jak oglądanie najpiękniejszego spektaklu teatralnego, który zostaje przerwany w środku trzeciego aktu. To frustrujące i mam wrażenie, że najbliższe dwa lata będą się baaaaardzo dłużyły.

Dla niewtajemniczonych ten film będzie prawdopodobnie niezrozumiały i przytłaczający, to nie jest produkcja, od której warto zaczynać przygodę z serią. To film dla fanów, zrobiony przez fanów, i w tym tkwi zarówno jego siła. Było pięknie! Ostatecznie wyszłam z seansu z poczuciem, że twórcy wiedzą, gdzie zmierzają i zabiorą nas tam w sposób, którego nie zapomnimy przez wiele lat po zakończeniu serii.

Poprzednio Dungeons and Dragons: Dragonshard - Recenzja - RTS w świecie D&D!
To jest najnowszy artykuł.