Są filmy, o których długo pamiętam, są też takie, o których zapominam bardzo szybko. Pierwszy raz zdarzyło mi się jednak zapomnieć jaki tytuł nosił film, który oglądałam poprzedniego wieczoru. Kiedy usiadłam do pisania tej recenzji musiałam spojrzeć w historię Netflixa, by sprawdzić jak nazywało się dzieło, przy którym spędziłam wczoraj prawie dwie godziny. Cena strachu to film, który moim zdaniem, nie powinien w ogóle powstać.
W skrócie? W sercu pustyni, w sąsiedztwie obozu dla uchodźców, w płomieniach staje szyb naftowy, stwarzając bezpośrednie zagrożenie dla pobliskiej ludności. Eksperci oceniają sytuację i firma nadzorująca odwiert widzi tylko jedno realne rozwiązanie: zdetonować go za pomocą nitrogliceryny – najlepiej w ciągu 24-godzinn. Korporacja oferuje więc pokaźną sumę, organizuje potężny zespół, który zostaje wysłany w 800-kilometrową podróż w celu zdobycia 200 kilogramów materiałów wybuchowych, rozdzielonych pomiędzy dwie ciężarówki. Na niecałe 20 godzin przed dotarciem do płonącego szybu naftowego zespół wyrusza na niebezpieczną misję. Ich droga jest pełna niebezpieczeństw, gdy poruszają się po wrogich terytoriach kontrolowanych przez uzbrojonych PIRATÓW, przemierzają zdradliwe pola minowe i manewrują po nierównym terenie dwiema ciężarówkami wyładowanymi nitrogliceryną.
Jeśli zapaliła się Wam lampka w głowie, bo kojarzycie już ten temat – brawo! Cena strachu z Netflixa to remake filmu o tym samym tytule z roku 1953. Film pod reżyserią Juliena Leclercqa czerpie esencję oryginału i w każdym momencie uwydatnia jego wady. Pomimo rzekomych wysiłków mających na celu przyspieszenie akcji, nawet pod tym względem kończy się to niepowodzeniem. Choć oryginał niektórzy uznają za ponadczasowe dzieło sztuki, zarówno zabawne, jak i mistrzowsko wykonane, ten remake to nic innego jak pusta i boleśnie nieudolna próba filmu akcji. Pozbawiony emocji i napięcia, to zwyczajna porażka kinematografii.
Trzon historii stanowią bracia Fred (Franck Gastambide) i Alex (Alban Lenoir), których wczesna historia wiąże się z niejasno nakreślonym zamachem stanu. Po sekwencji na pustyni cofamy się do wspomnień jednego z braci sprzed 9 miesięcy. Wówczas plan Freda dotyczący obrabowania sejfu z użyciem materiałów wybuchowych powoduje, że Alex trafia do więzienia, a Fred musi szukać schronienia u rodziny Alexa. Tym samym, plany ucieczki z jakiegoś państwa spaliły na panewce, bo żona Alexa nie chce opuścić kraju bez małżonka. Woli mieszkać z córką w obozie dla uchodźców, w okolicy którego co chwila dochodzi do strzelanin. W jakim kraju osadzona jest fabuła? Nie wiem, bo nikt o tym nigdy nie wspomina. Można podejrzewać, że jest to miejsce na Bliskim Wschodzie, jakaś rozdarta wojną kraina, gdzie w pierwszych scenach jedna z bohaterek – Clara omija ogień z karabinów maszynowych bandytów podczas transportowanie leków przez pustynię do wioski ubogich mieszkańców. W tej misji dołącza do niej Fred – były najemnik, biegły w posługiwaniu się bronią. Podczas tejże dostawy szczepionki, zabłąkana kula podpala pobliską wieżę wiertniczą, powodując ponad trzydziestometrowy pożar. Oznacza to katastrofę, ponieważ w systemie narasta ciśnienie, które może zniszczyć całą wioskę. Niekonwencjonalne rozwiązanie? Zdetonować wieżę, aby ugasić pożar i ocalić niewinnych mieszkańców wioski.
Kiedy przedstawiciele korporacji proponują układ, Fred, zwabiony nie tylko obietnicą ogromnej wypłaty, ale także szansą na uwolnienie swojego brata Alexa z więzienia, godzi się na uczestnictwo w niebezpiecznej misji przewiezienia materiałów wybuchowych. Kluczem do bezpiecznego obchodzenia się z lotną nitrogliceryną jest Alex, ekspert od materiałów wybuchowych. Po pełnej napięcia sekwencji w pustynnum więzieniu, podczas której Alex prezentuje swoje brutalne umiejętności walki (jedyna chwila, w której film mnie nie nudził), bracia wyruszają w drogę w towarzystwie Clary, kłopotliwej postaci o imieniu Gauthier i mnóstwa jednorazowych postaci pobocznych. Ich misją jest przetransportowanie 200 funtów nitrogliceryny z powrotem do wioski. Przy dwóch ciężarówkach załadowanych po brzegi każdy ruch wykonywany jest z niezwykłą ostrożnością, gdyż najmniejszy wypadek może oznaczać katastrofę. Ścigając się z czasem, muszą stawić czoła wrogim punktom kontrolnym, snajperom, minom lądowym i nieoczekiwanym przeszkodom. 24 godziny na zegarze i życie mieszkańców wioski wisi na włosku, więc pojawia się presja.
Akcja, skupiona bardziej na sporadycznych strzelaninach i wymyślonej walce wręcz, pozbawiona jest cienia emocji. Postacie wydają się powstrzymywać ciosy, a cała sprawa została nakręcona i zmontowana w sposób, który nie wciąga widza. To, co powinno być pełnym napięcia momentem, to zwykłe, nijakie starcia z jednowymiarowymi przeciwnikami. Pomimo ciągłych przypomnień o bezpośrednim niebezpieczeństwie, jakie stwarzają strzały w pobliżu materiałów wybuchowych w ciężarówkach, napięcie nie rośnie. Kilkukrotnie też pomyślałam, że cała ta nitrogliceryna mogłaby już wybuchnąć i mielibyśmy seans za sobą. Ba! Frustracja rozsadzała mnie od środka kiedy zdałam sobie sprawę, że mogłabym w czasie trwania tego filmu obejrzeć trzy albo 4 odcinki Fairy Tail… Sprawę komplikuje też fakt, że obsadzie nie udało się nadać scenom powagi ani emocjonalnej głębi.
Stoicka mina Gastambide’a pozostaje niezmieniona przez cały czas. Nawet momenty dojrzałe do wywołania reakcji wykraczających poza zwykłą pustkę nie są wystarczające. Przewidywana scena zdrady pod koniec nie wywiera żadnego wrażenia, a jej wykonanie jest równie słabe, jak reszta filmu. Istnieje wszechobecne poczucie, że bohaterowie, nawet w niebezpiecznych sytuacjach, po prostu wykonują ruchy. Nic z tego nie wydaje się żywe, film jest po prostu płaski. Gastambide wyraźnie inspiruje się Vin Dieselem, przedkładając akcję nad głębię emocji – kiedy dochodzi do eksplozji, Fred ledwo mruga okiem; tak samo kiedy jego brat zostaje aresztowany, tak samo kiedy wiezie za sobą materiały wybuchowe, tak samo nawet w tej krótkiej scenie seksu, która nie miała żadnego związku z fabułą i bohaterami.
Rzadko oglądam filmy tak nijakie i bezpłciowe jak ten. Cena strachu nie wyróżnia się spośród mnóstwa typowych thrillerów akcji zaśmiecających katalog Netflixa. Zasadniczym problemem jest tu pominięcie istoty opowieści. W całości nie chodzi tylko o transport nitrogliceryny czy zagrożenia nawigacyjne; to powinna być opowieść o bohaterach za kierownicą, ich zmaganiach z wieloma przeciwnościami losu, gdzie porażka oznacza pewną śmierć. To co dostaliśmy to symulator ciężarówki, z porównywalnymi emocjami co w gameplayach na youtube. Kiedy jeden z głównych bohaterów poświęca się, aby ocalić wioskę byłam pozbawiona jakiejkolwiek reakcji emocjonalnej – ot, może nawet ucieszyłam się, że to koniec. A otwarcie przyznaję – często zdarza mi się płakać na filmach i serialach, nawet anime. Cena strachu to taki mały potworek, którego imienia (tudzież tytułu) nie warto zapamiętywać.
Zobacz też: Anime na Netflixie- co warto obejrzeć?
Brak komentarzy