Dlaczego K-popowe łowczynie demonów są tak popularne? Czy faktycznie warto obejrzeć ten film?
Lubię animacje, lubię tematy polowania na demony, lubię testowanie nowości – nie wiem dlaczego tak późno zabrałam się za K-popowe łowczynie demonów, które szturmem zyskały rzeszę fanów na całym świecie. Z każdej strony atakowały mnie promocje, piosenki, czy nawet halloweenowe kostiumy jednej z bohaterek… aż wreszcie uległam. Muszę przyznać, że było warto, bo spędziłam z filmem bardzo miłe dziewięćdziesiąt minut.
Jeśli jeszcze nie słyszeliście, o co w tym wszystkim chodzi, już tłumaczę. W centrum historii jest Huntr/x, żeńska supergrupa K-popowa, która poza śpiewaniem i zapełnianiem aren ma drugą, znacznie mniej popularną robotę: chroni ludzi przed demonami. Trio tworzą Rumi, Mira i Zoey, a cała popkulturowa fasada, błysk fleszy, stroje, fankluby, jest w ich świecie równocześnie frontem walki o coś dużo poważniejszego. Demony, inspirowane postaciami z koreańskiej mitologii, próbują przebić się przez barierę oddzielającą ich rzeczywistość od naszej. Ta bariera, honmoon, jest podtrzymywana przez energię, głos i taniec.

Do tego wrogowie mają twarz konkurencyjnego boysbandu Saja Boys, którym przewodzi Jinu. I tu właśnie zaczyna się najciekawszy wątek. Jinu nie jest stereotypowym czarnym charakterem. To chłopak zawieszony między światami, podległy królowi demonów Gwi-Ma, ale zarazem ktoś, kto potrafi spojrzeć na ludzi z czułością, a na Rumi z wyraźnie innym błyskiem w oku.
Ta z kolei jest sercem opowieści. Liderka Huntrix jest charyzmatyczna, ale też pełna lęków, które skrzętnie ukrywa. Jej sekret, czyli demoniczne pochodzenie widoczne w fioletowych wzorach na skórze jest osią konfliktu. Bo jak być łowczynią demonów, jeśli sama nosisz je w sobie? Film długo i delikatnie kręci się wokół tego tematu. Rumi bowiem od zawsze zakrywa swoje paski i pragnie się „naprawić”.

Wkrótce bohaterka jednak dojrzewa do czegoś ważnego: zamiast tłumić, zaczyna akceptować prawdę o sobie, dokładnie jak zespół śpiewa w swoim najnowszym hicie. I ta decyzja ma konsekwencje dla świata, bo dopiero z tą akceptacją własnego bytu możliwe jest utworzenie całkowicie nowej bariery przed demonami. Nie spodziewałam się, że w filmie, który sprzedaje się jako brokatowa przygoda, dostanę tak ładnie napisany esej o własnej tożsamości.
Mira i Zoey nie są doczepionymi ozdobami do charyzmatycznej liderki, tylko pełnoprawnymi bohaterkami. Jedna szuka miejsca, które mogłaby nazwać domem, druga śmieje się głośniej, niż świat gotów jest to tolerować. Obie mają temperamenty, które czasem ze sobą zgrzytają, jednak częściej się uzupełniają. Lubię to, jak film prowadzi ich relacje bez kiczowatej „dziewczyńskiej” tandety, ale też bez patosu. Bohaterki często robią głupie miny, jedzą ramen przed koncertem jakby to był rytuał ważniejszy niż próby, przekomarzają się z chłopakami na scenie i jednocześnie wskakują w epickie sekwencje akcji, które w ogóle nie tracą wartości przez to, że świat jest ekstra-kolorowy.
Ta huśtawka, od wygłupów po powagę, jest może największą siłą filmu. Ile razy śmiałam się na głos? Więcej, niż jestem gotowa przyznać. Prawie też rozpłynęłam się kiedy Derpy, wielki błękitny tygrys Jinu, wszedł w kadr i strącił doniczkę, czy kiedy dowiedzieliśmy się dlaczego sroka nosi kapelusz. Moje wewnętrzne dziecko było prawdziwie uradowane.

K-popowe łowczynie demonów od pierwszej chwili zachwyciły mnie animacją. Widać tu inspiracje anime, muzycznymi teledyskami i filmami o superbohaterach. Zmiany planów, faktura obrazu, sposób, w jaki kamera „tańczy” z choreografią, drobne detale tła, które żyją własnym życiem: to wszystko składa się na wizualny spektakl. Bardzo doceniłam też drobiazgową dbałość o koreańską codzienność, napisy na ulicach, miski z jedzeniem, wnętrza herbaciarni, nawet zasady grzeczności. To świat zaprojektowany z myślą o autentyczności.
Walki są naprawdę efektowne, bez żadnych rozmazanych plam i bezsensownego tłuczenia się dla samego hałasu. Choreografie łączą scenę i pole bitwy jednym gestem. Mikrofon zamienia się w broń, wachlarz w ostrze, a ruch w tarczę. Kiedy Huntr/x wykuwał nowy honmoon, miałam ciarki. To ten rzadki moment, kiedy film animowany pamięta, że opowiada też historię, a nie jest tylko nośnikiem efektów specjalnych.

No i muzyka. Tu padłam chyba najszybciej. To nie są piosenki doklejone do fabuły, żeby sprzedać album, one ją prowadzą. Narracja nabiera kształtu dzięki temu, że bohaterki śpiewają o czymś konkretnym, a nie o niczym. Przeboje (które długo siedzą w głowie) są tu po coś: albo opowiadają o rosnącej sławie i pokusie autopromocji, albo komentują konflikt z demonami i to, jak hejt może stać się bronią.
Szczególnie fajna była scena, w której Rumi krzywi się na zbyt nienawistny tekst, bo obserwowaliśmy dokładnie ten moment, kiedy popowe bangerki mogą stać się narzędziem polityki, a nie tylko rozrywką. Zresztą przeciwne dziewczynom Saja Boys też działają jak popkulturowa broń masowego rażenia: Jinu świetnie rozumie, że jeśli chce uderzyć w honmoon podtrzymywany przez ludzi, musi uderzyć w ich uwielbienie. Nie wiem, czy to cynizm, czy po prostu bardzo dokładna obserwacja współczesności.

Czy trzeba lubić K-pop, żeby lubić ten film? Nie. Trzeba lubić dobrą historię, która nie boi się być jednocześnie różowa i wrażliwa. Trzeba mieć w sobie odrobinę cierpliwości na to, że tempo jest mordercze, a żarty momentami niewygórowane. I warto mieć gotowość, by pozwolić popowej piosence zrobić coś więcej niż tylko wejść w ucho. Twórcy zrobili wszystko, żeby ich opowieść była spójna. To nie kolejna bajka-musical typu Kraina Lodu, tylko coś własnego, co korzysta z popkultury, ale mówi nim o rzeczach mądrzejszych, niż można by się spodziewać.
Włączyłam K-popowe łowczynie demonów z nastawieniem, że ewentualnie stracę półtorej godziny. Stało się jednak coś lepszego, bo okazało się, że to nie tylko zaskakująco fajna rozrywka, ale też produkcja z sercem, pomysłem i nieoczywistą czułością. Czasem człowiek musi z pokorą przełknąć swoje uprzedzenia.
Zobacz też:



