Żywy czy martwy: Film z serii Na noże – recenzja nowej części serii!


Żywy czy martwy

Żywy czy martwy: Film z serii Na noże to trzecia część popularnego cyklu, która właśnie pojawiła się na Netflixie. Czy warto obejrzeć ten film?

Żywy czy martwy: Film z serii Na noże to trzecia odsłona serii Riana Johnsona z detektywem Benoitem Blanciem. Tym razem jednak, zamiast kolejnej wycieczki do świata bogaczy w wersji „morderstwo na wakacjach”, dostajemy historię osadzoną w małym miasteczku w stanie Nowy Jork, w parafii, która wygląda jak miejsce idealne do plotek i… rzeczy, o których mówi się w konfesjonale, ale nigdy na głos. Jest chłodno, gotycko i nieco poważniej. Żarty, choć się zdarzają, nie są już tą pierwszą rzeczą, po którą film sięga, żeby kupić sobie sympatię widza.

Żywy czy martwy

Fabuła przez długi czas wcale nie kręci się wokół Blanca. Najpierw poznajemy ojca Juda, młodego księdza i byłego boksera, który ma na koncie nie tylko problem z impulsywnością, ale też ciężar, którego nie da się zrzucić jedną zdrowaśką. Jud trafia do parafii prowadzonej przez prałata Jeffersona Wicksa. To nie jest typ duchownego, który łapie cię pod ramię i mówi, że jakoś to będzie, a raczej ten, który potrafi z ambony wcisnąć wiernym poczucie winy tak skutecznie, że człowiek ma ochotę przeprosić nawet za to, że oddycha.

Wokół Wicksa kręci się garstka wiernych i współpracowników: fanatyczna, lojalna do bólu kobieta od „spraw parafialnych”, kościelny, miejscowy lekarz z problemem alkoholowym, pisarz wkręcony w teorie spiskowe, prawniczka oraz jej przyrodni brat z ambicjami polityczno-internetowymi oraz młoda wiolonczelistka zmagająca się z bólem. Na pierwszy rzut oka społeczność wygląda na zżytą, ale dość szybko można zobaczyć, że zażyłość wynika raczej ze strachu o własne sekrety, nie z przyjaźni.

VOD w grudniu

Oczywiście pojawia się morderstwo, i to takie z gatunku niemożliwych. Obudowane zostało atmosferą rytuału i sugestii, że może tu działa coś więcej niż prosta logika. Film sprytnie wykorzystuje kościelną scenografię: msze, procesje, wpadające przez witraże światło, kamienne mury, cmentarz, krypty i dorzuca do tego śledztwo, które przez chwilę wygląda jak pojedynek między wiarą a rozumem. Blanc pojawia się dopiero po około czterdziestu minutach i wchodzi w tę przestrzeń jako człowiek, który wierzy tylko w fakty, dedukcję i to, że każdy cud da się wyjaśnić logiką. Zostaje wezwany, bo lokalna policja szybko orientuje się, że ta sprawa wymaga kogoś, kto nie da się zastraszyć świętą atmosferą.

Blanc nadal jest ważny, ale nie jest już jedyną osią całej zabawy. Tym razem sercem historii jest Jud oraz jego relacja z parafią, z Wicksem i z własnym sumieniem. Dzięki temu Żywy czy martwy działa jednocześnie jako kryminał i jako opowieść o tym, jak łatwo ludzie oddają odpowiedzialność za swoje życie komuś, kto obiecuje proste odpowiedzi. Film jest zaskakująco wyważony w podejściu do religii: nie idzie w tanią prowokację, ale też nie koloryzuje. Bardziej pokazuje, że wiara potrafi być zarówno schronieniem, jak i narzędziem przemocy a to wszystko zależnie od tego, kto ją wykorzystuje.

Największą zmianą jaką Żywy czy martwy wprowadza względem dwóch poprzednich części jest ton opowieści. Żywy czy martwy nie jest tak figlarne, nie puszcza oczek, nie jest nastawione na czystą zabawę… i ja to rozumiem. Ta historia wręcz domaga się chłodu, cięższych tematów: wstydu, winy, żalu, poczucia osądzania, tej specyficznej potrzeby, by ktoś dał nam prostą narrację o tym, kto jest dobry, a kto zły. Szkoda tylko, że lubię się też śmiać. Tego nie mogłam robić za dużo, jakby film chwilami bał się, że żart zepsuje całą powagę. Dla mnie Johnson mógłby odrobinę częściej wyluzować, bo paradoksalnie to właśnie kontrast daje najlepszy efekt. Tego mi najbardziej brakowało w stosunku do poprzednich dwóch części.

Z drugiej strony, struktura śledztwa jest świetna. Film prowadził mnie za rękę na tyle, żebym nie zgubiła się kompletnie, ale jednocześnie regularnie podsuwał nowe informacje. Nawet jeśli coś zgadłam wcześniej (a wydaje mi się, że kwestia zabójcy była dość oczywista), to i tak miałam momenty, kiedy puzzle składały się w całość. To ten rodzaj układanki, w której odpowiedź na pytanie kto? jest ważna, ale dlaczego? jest ważniejsze. Wizualnie film jest piękny, ze względu na ten surowy, momentami gotycki sposób. Kościół jest prawie jak dodatkowy bohater: raz przytłacza, raz daje bohaterom ukojenie, raz staje się sceną dla czegoś, co wygląda niemal nadprzyrodzenie. Światło i cień są tu używane bardzo świadomie, a mroczniejszy klimat nie jest tylko dekoracją, ale narzędziem budowania napięcia.

Żywy czy martwy

Daniel Craig nadal jest świetny jako Blanc: elegancki, trochę teatralny, z tym swoim sposobem mówienia, który brzmi jakby każde zdanie było wypowiadane ze sceny (mogłam postawić kropkę po słowie świetny”). Jednocześnie to chyba ta część, w której Blanc jest mniej dominującą postacią. Bywa bardziej obserwatorem, człowiekiem, który musi wejść w świat, gdzie logika nie zawsze jest na pierwszym miejscu. I powiem przewrotnie: nawet jeśli tęsknię za Blanciem, który zawsze jest trzy kroki przed wszystkimi, to podobało mi się, że film go lekko pomija oraz zmusza do zderzenia z czymś, czego nie da się rozwiązać samym intelektem.

Josh O’Connor jako ksiądz Jud jest dla mnie strzałem w dziesiątkę. Ma w sobie jednocześnie miękkość i twardość, coś z człowieka, który naprawdę chce naprawiać świat, ale sam ledwo trzyma się w całości. Jest przekonujący jako ktoś, kto umie przyłożyć z lewego sierpowego, a jednocześnie wybiera gest wyciągniętych rąk zamiast pięści. Co ważne: Jud nie został zaprezentowany jako niemal święta kościelna osoba, tylko ktoś z wieloma wadami. I tutaj to pasuje, jak mało gdzie. Do tego, obsada poboczna to klasyczne Na noże. Sporą część aktorów można spotkać na filmach, gdzie są głównymi bohaterami – tutaj jednak są na drugim planie i pokornie spełniają się w tych rolach.

Żywy czy martwy

Ostatecznie mam wrażenie, że to najbardziej ambitny film z trójki Na noże. Jest najmniej wakacyjny, ale za to najbardziej przemyślany i momentami wręcz relaksujący jak na kryminał z gwiazdorską obsadą. Jeśli ktoś chce dostać identyczny klimat jak w poprzednich częściach, może mu się nie spodobać. Ja na początku też czasem kręciłam, bo chciałam więcej lekkości i mniej zbiorowego cierpienia, ale ostatecznie mi się podobało. Żywy czy martwy: Film z serii Na noże ma własną tożsamość i własny sposób na zabawę gatunkiem, a przy tym nadal daje to, po co oglądam tę serię: inteligentną zagadkę i finał, który sprawia, że w głowie ładnie składają mi się elementy układanki. Serdecznie polecam ten film!

Zobacz też: Demon Slayer: Infinity Castle – recenzja filmu – dzieło sztuki!

Poprzednio Jedni bohaterowie mogą być atrakcyjni, inni muszą być „praktyczni”? Kontrowersje wokół Leona i Jill w Resident Evil
To jest najnowszy artykuł.