Niedawno postanowiłam odświeżyć sobie kilka filmów, które kilka lat już mają, ale dalej wywołują u mnie nutkę sentymentu. Tak się składa, że padło na trylogię „Facetów w Czerni” z niezastąpionym duetem Tommy Lee Jones i Will Smith w roli głównej. I tutaj pozwolę sobie na słowo wyjaśnienia – skupię się tylko na trzech częściach „głównych”, pomijając spin-off „Man in Black: International”. Ponieważ fabułę raczej każdy kojarzy, a wszystkie części można znaleźć chociażby na Netflixie, skupię się raczej na smaczkach, które wcześniej wspomniany sentyment u mnie wywołują. Jesteście ciekawi?
OSTATNI GARNITUR JAKI WŁOŻYSZ
Agenci Facetów w Czerni to przede wszystkim charakterystyczny wygląd. Czarne, świetnie dopasowane garnitury, ciemne okulary, piękne samochody. Jako dziecko po obejrzeniu pierwszej części miałam wrażenie, że każdy mężczyzna w ciemnym garniaku to właśnie przedstawiciel tajnej organizacji mającej za zadanie utrzymanie pokoju między ludźmi i kosmitami (o ile to nie był jakiś wujek Zenek na weselu swojej bratanicy). Ta estetyka sprawia, że film jest bardzo miły dla oka i dodaje swoistego charakterku ekranizacji.
LŚNIĄCA, DESIGNERSKA BROŃ
Hałaśliwy świerszczyk? Pamiętacie tę nazwę? Neuralizer? Piękne błyszczące arsenały broni opartej o technologię kosmitów? A może sklepik drobnego pasera sprzętu zarówno ziemskiego jak i nie Jacka Jeebsa? Powiem Wam, że jak staram się swoje poglądy umieszczać raczej po tej pacyfistycznej stronie, tak za każdym razem gdy oglądam sceny z „Facetów w Czerni”, w których pojawia się broń, to wgniata mnie w fotel. Zobaczcie tylko ten jeden przykład i spróbujcie nie poczuć tego zachwytu nad estetyką wykonania.
RÓŻNORODNOŚĆ
Każdy, kto miał styczność z filmami o kosmitach, zapytany o wygląd przedstawiciela obcej planety w pierwszej kolejności wyrecytuje, że to humanoidalne postaci z wielkimi głowami, oliwkowozieloną cerą i oczami zajmującymi ok. 30% twarzoczaszki. I nic w tym dziwnego, bo właśnie tak często przedstawiani są nam kosmici w popkulturze. To co dają „Faceci w Czerni” to różnorodność, której nie musimy szukać nawet daleko, bo mamy ją na wyciągnięcie ręki. Przykłady? Proszę bardzo: Mops Frank, będący tak na prawdę Remoolianinem, Reggie Redgick, którego widzimy w pierwszej części epizodycznie (to jemu rodzi się w drodze ten maluch ze zdjęcia poniżej), Boris Bestia – główny antagonista z trzeciej części, posiadający w sobie coś ze stawonoga, czy Serleena – kosmitka, która poza planowaniem niecnych czynów lubi też pojawić się czasami na ekranie jako kaktusopodbna roślinka (nie wiem jak to inaczej opisać). A to wszystko to jedynie skrawki z całej masy różnych stworów, które możemy zobaczyć w „Facetach w Czerni”.
ZAWSZE JEST COŚ WIĘCEJ
Jest jeszcze jedna rzecz, która zawsze daje mi wielką satysfakcję przy oglądaniu filmów z tej serii. To zakończenie. Każda z trzech części, zwracała uwagę na to, że jesteśmy elementem układanki. Zarządzamy mniejszymi od nas, ale też jesteśmy zarządzani, jeśli można tak to ująć. Mam tu na myśli dwie pierwsze części, ponieważ zakończenie trzeciej wychodzi już trochę na inny poziom, bardziej dotyczący „efektu motyla” i tym podobnych. Aczkolwiek przesłanie jest dokładnie takie samo: jesteśmy naczyniami połączonymi, a każda akcja powoduje reakcję. Wszystko ma swoje miejsce i dzięki temu to funkcjonuje. Tak przynajmniej ja to odbieram.
Cóż, na tym pora zakończyć moje rozważania na temat „Facetów w Czerni”. Mam świadomość, że to tylko niektóre elementy zapadające w pamięć i napiszecie w komentarzach, co Wam się podoba lub czego nie trawicie w tych filmach.
Brak komentarzy