Dying Light: The Beast to kontynuacja popularnej polskiej serii gier, gdzie świat został zdominowany przez zombie, a ocalali poruszają się tutaj za pomocą parkour oraz chowają się w niewielkich osiedlach, specjalnie przygotowanych do obrony przed zarażonymi. To jest nasza pierwsza styczność z serią, więc zapraszam do recenzji z punktu widzenia osoby, która nigdy wcześniej nie grała w poprzednie odsłony gier z serii Dying Light!
Na szczęście gra posiada bardzo dobrze zrobiony filmik wprowadzający, który nie szczędząc spoilerów z poprzednich odsłon, dokładnie przybliża nam historię bohatera Dying Light: The Beast. Wcielamy się tutaj w postać Kyle Crane’a który został porwany przez Barona w efekcie swoich działań z poprzednich odsłon gry. Ten testuje na nim różne substancje związane z zarażonymi, próbując stworzyć oswojonego potwora. Crane, pieszczotliwie nazywany obiektem Alfa, oczywiście uwalnia się, zanim eksperyment zostanie zakończony. Coś jednak nie jest nie tak i bohater w losowych momentach przemienia się w tytułową Bestię. Bardzo mi się podoba ten motyw, że Kyle nie panuje nad bestią przez pierwszą połowę gry. Daje to poczucie niesamowitej immersji z bohaterem, który zmaga się z paskudną substancją krążącą w jego żyłach.

Ale to nie koniec, bo po ucieczce bohater będzie próbował odnaleźć sprzymierzeńców oraz wraz z pomocą pewnej Pani doktor, która pomogła mu uciec z laboratorium, spróbuje nie tylko opanować Bestię, ale także sprawić, że będzie potężniejsza. Gra będzie prowadzić więc dwa jednoczesne wątki fabularne, które wzajemnie się przeplatają – z jednej strony będziemy prowadzić badania nad naturą Bestii oraz innych potworów stworzonych przez Barona zwanych Chimerami, których pokonanie pozwala nam wzmocnić nasze umiejętności panowania nad Bestią. Do tego będziemy robić zadanie główne oraz poboczne ocaleńcom, których będziemy przekonywać do naszej sprawy i wspólnej walki przeciwko Baronowi. To jest bardzo ciekawa historia, a nawet zadania poboczne są nieraz bardzo rozbudowane oraz dają nam ciekawe spojrzenie na świat gry.

Dying Light: The Beast to pierwszoosobowa gra akcji, gdzie będziemy wykonywać kolejne zadania główne oraz poboczne i jednocześnie zajmiemy się eksploracją całkiem sporej otwartej mapy. Akcja gry dzieje się w Castor Woods, a cały świat został podzielony na różne zróżnicowane obszary. Czeka nas skakanie po kominach dzielnicy przemysłowej, zwiedzanie dachów lokalnego miasteczka czy też przemykanie między domkami letniskowymi w pobliskich ośrodkach wypoczynkowych, gdzie dzisiaj wypoczywają jedynie zombie i inne potwory. Istotnym elementem gry jest parkour, który pozwala nam błyskawicznie przemieszczać się po dachach i z czasem nawet skutecznie pozwoli nam omijać grupy zarażonych. System jest całkiem okej, działa bardzo transparentnie, ale nie do końca radzi sobie z pierwszo osobową kamerą. Gra za bardzo przytula bohatera do ścian, nie raz zasłania nam widok a także nie pozwala na precyzyjne celowanie przy skokach, przez co wielokrotnie bohater nie przykleja się do ścian tak jak powinien. Do tego podczas walki, kiedy zostajemy trafieni, to rzuca naszą kamerą na wszystkie strony, co wygląda po prostu strasznie i bardzo dekoncentruje gracza.

Dying Light: The Beast to gra z założenia trudna, skierowana do fanów poprzedniej serii, więc pierwsze godziny z grą były dla nas trudne. Nie potrafiłem zrozumieć idei parkour, gra nieszczególnie nam to wyjaśniała, jedynie przedstawiając podstawowe zasady gry, trochę jakby przypominając je starym graczom. Musiałem więc wszystkiego nauczyć się sam, nieraz w brutalny sposób. Niestety gra próbuje być trudna tam, gdzie nie powinna być. Za śmierć tracimy doświadczenie, ale poziomy to fikcyjny twór, bo za pokonanie zombie dostajemy około 10 doświadczenia, a do awansu potrzebujemy nie raz dziesiątek tysięcy. Strata więc doświadczenia przy śmierci nie jest czymś odczuwalnym. Do tego gra nie posiada systemu szybkiej podróży, co niby ma budować realizm i zagrożenie wynikające z nastania nocy. Ale i tak co to za różnica, skoro kiedy zacznie nam dzwonić alarm w zegarku, że zbliża się noc, to biegniemy do najbliższego punktu odpoczynku i po prostu przewijamy czas? W jaki sposób przeszkadzałby tutaj system szybkiej podróży? Gra jest przez to sztucznie przedłużana, bo zadania nie raz wymagają od nas biegania na przeciwległe krańce mapy. Ta nie jest duża, ale krążenie ciągle po tych samych ulicach, by robić kolejne zadania czy też mroczne strefy jest po prostu niepotrzebne, bo nie daje żadnej wartości dodanej dla samej rozgrywki.

System walki w Dying Light: The Beast jest czymś, co uwielbiam w tej grze. Opiera się głównie na walce bronią białą, ponieważ amunicja do broni palnej jest bardzo rzadka. Walka opiera się na klasycznych szybkich i silnych atakach, uniku oraz bloku. Posiada jednak sporo ciekawych, ukrytych mechanik, których odkrywanie dało mi masę frajdy. Możemy na przykład użyć latarki UV, by oślepić szarżujące w naszą stronę zombie, a nawet kiedy ten nas złapie, jesteśmy w stanie wykorzystać nóż, by szybko go wyeliminować. To jednak kosztuje cenne zasoby, więc nie zawsze się opłaca, zwłaszcza, kiedy nauczymy się nowych umiejętności pozwalających na szybkie wyswobodzenie, jeżeli błyskawicznie wciśniemy odpowiedni przycisk. Zabawa własnoręcznie zmodyfikowanymi broniami daje masę frajdy, a dobrze rzucony koktajl mołotowa lub też dmuchnięcie z miotacza ognia malowniczo przypieka potwory.
To, jak rany na wrogach wyglądają w Dying Light: The Beast to poezja sama w sobie. System jest bardzo widowiskowy i uderzenie w kończynę może doprowadzić do jej odcięcia, a jeżeli będziemy uderzać bronią obuchową w głowę, to ta będzie za każdym razem otrzymywać inne, coraz głębsze rany. Silne uderzenie krytyczne z ciężkiej broni siecznej jest w stanie nawet przepołowić zombie i to na różne sposoby. Gra posiada tysiące możliwości przedstawienia ran na przeciwniku, w zależności jak je zadajemy i każda z nich kończy się niesamowicie malowniczym bryzgiem krwi. No i jest jeszcze nasz tryb bestii. Ta daje nam w zasadzie nieśmiertelność i łatwą przewagę nawet nad najpotężniejszymi wrogami. Wspominałem wcześniej o tym, że kiedy zbliża się noc, to szukamy od razu schronienia. Wynika to z tego, że w nocy pojawiają się Przemieńcy, specjalni zarażeni, którzy tropią naszego bohatera. Są szybcy, skaczą po ścianach i dachach przynajmniej tak dobrze jak my i w zasadzie pokonują nas w chwilę. Są sztuczki by ich pokonać, ale najłatwiej jest po prostu przeczekać noc. Albo odpalić tryb bestii i pozbyć się każdego przemieńca z okolicy. Wiele gier ma tryby berserkera, jednak mało która daje nam tak dużo zabawy jak pierwotna siła naszego wewnętrznego potwora w Dying Light: The Beast.

Dying Light: The Beast nie sprawi, że rzucę wszystko i zabiorę się za poprzednie części, ale na pewno pozwolił mi zrozumieć, dlaczego ta seria cieszy się tak olbrzymią popularnością. Bardzo dobrze bawiłem się z uwalnianiem bestii i zostawianiem za sobą dziesiątek pokonanych zombie, a skakanie po dachach daje bardzo odświeżające poczucie wolności. Gra posiada kiepskie wprowadzenie dla nowego gracza, ale z drugiej strony dzięki temu mogłem ją poznawać w swoim tempie i na swój, nieograniczony tutorialami sposób. Powiem otwarcie, że pierwsze godziny z grą były bardzo odpychające, ale im bardziej ją poznawałem, tym bardziej się wciągałem i chciałem się nią po prostu bawić – czy to poznając kolejne wątki ciekawej historii czy też po prostu zwiedzając świat, szabrując zasoby z ciemnych stref oraz szukając sekretów i przedmiotów kolekcjonerskich, których w grze jest bardzo dużo. Jeżeli nigdy wcześniej nie mieliście styczności z serią, a szukacie czegoś trudniejszego, to dajcie szansę Dying Light: The Beast i sprawdźcie sami, czy opanujecie swoją wewnętrzną bestię.
Dying Light: The Beast możesz kupić w Sklepie z Grami
Podsumowanie
Pros
- Dobrze zaprojektowana mapa
- Wciągający główny wątek fabularny oraz ciekawe zadania poboczne
- System ran i zniszczeń robi wrażenie
- Dający sporo satysfakcji tryb bestii
Cons
- Brak szybkiej podróży
- Bezsensowny system poziomów