Konami postanowiło wydać starego, dobrego Felix the Cat na konsoli Playstation 5 oraz Nintendo Switch. Warto wrócić do tego klasycznego tytułu? Zapraszam do krótkiej recenzji tego, jak się bawiłem w grze!
Wielu z nas miało przyjemność zagrać w Felix the Cat w zamierzchłych czasach, kiedy życie było prostsze, a większość z nas posiadała w domu Pegazusa. Jedną z gier nielegalnie tam wydawanych na żółtych dyskietkach był właśnie Felix the Cat. Była to prosta gra, w której sterowaliśmy czarnym kotem na przestrzeni różnych poziomów i na końcu każdego etapu walczyliśmy z jakimś bossem. Historia już wtedy była enigmatyczna, bo z jednej strony tajemniczy doktor złoczyńca chciał dorwać się do naszej magicznej torby, ale z drugiej zawsze w tle była niewiasta Felixa, związana i trzymana jako zakładnik. Brak jakiejkolwiek historii jednak nie wpływaj na odbiór gry i nie potrzebowaliśmy jej by się dobrze bawić.
A Felix the Cat to nic innego, jak prosta gra platformowa, w której będziemy przesuwać się w prawą stronę, zbierać ulepszenia, punkty oraz życia, które pomogą nam dotrzeć do końca. W przeciwieństwie do oryginału, Felix the Cat posiada funkcje zapisu gry, ale nie jest ona nam szczególnie tutaj potrzebna, bo grę jesteśmy w stanie ukończyć w godzinę, co zresztą nagrałem na naszym kanale YouTube powyżej. Ale wersja na Felix the Cat na Playstation 5 posiada też wydaną wcześniej (i mi nieznaną) czarnobiałą wersję portable, która jest zauważalnie krótsza. Właściwie Konami nie wynajdowało koła na nowo i oprócz dodania wyższych rozdzielczości, to w zasadzie Felix the Cat niczym nie różni się od pierwowzoru. Posiada parę ulepszeń, które lepiej dopasują się do dzisiejszego odbiorcy, jak rozdzielczość w 4k czy też opcja cofania czasu, z której mogą korzystać gracze nieobeznani ze starymi tytułami.
Jak część z nas pamięta, te starsze gry były mniej wybaczające, niż nowe produkcje. Masz trzy życia i lepiej sobie poradź, albo zaczniesz zabawę od zera (lub przynajmniej stracisz wszystkie punkty). Felix the Cat w oryginale nie był tak restrykcyjny, bo o ile rzeczywiście obrażenia zabierały nam cenne punkty życia, to pod koniec gry miałem ich i tak kilkadziesiąt, a w przypadku tej gry bardziej nas martwiła za każdym razem utrata ulepszenia, które tak ciężko zdobyć, niż ten punkt życia, których i tak mamy jeszcze sporo w zapasie. Tak czy inaczej, poślizgniesz się i wpadniesz do dziury czy też jakiś wróg Cię przytuli, to tracisz życie. To jednak nie jest tak duży problem, bo Konami wyszło naprzeciw współczesnym graczom uzależnionym od autozapisów i spamowania F5 do szybkiego zapisywania gry i oprócz możliwości zapisywania gry, to możemy też cofnąć jakieś 30 sekund gry jednym przyciskiem. O ile bez problemu bym sobie poradził z grą po prostu tracąc parę ulepszeń, to jednak parę razy zdarzyło się, że z czystej wygody i łatwości używania tej opcji skorzystałem z tego oszustwa. Przed rozpoczęciem gry powinna być jasno zaznaczona opcja, czy chcemy korzystać z tej możliwości czy też nie.
Felix the Cat już na premierę zaskakiwała swoją różnorodnością. Gra podzielona jest w swojej podstawowej wersji na dziesięć etapów, gdzie każdy będzie miał całkowicie innych przeciwników (chociaż niektórzy bossowie się powtarzają w ulepszonych wersjach), a także będziemy mogli czasami wymienić nasz czołg na balon czy nawet łódź podwodną, gdzie każda ma swoje unikalne ulepszenia oraz wzmocnienia. Do tego każdy wie, jak denerwujące są etapy pod wodą, ale w przypadku tej gry gorsze są etapy gdzie się lata, bo by utrzymać się w powietrzu musimy wciskać regularnie skok. Nie wiem jak da się w to grać bez pada, ale nawet z odpowiednim sterowaniem jest czasami naprawdę ciężko. To nie jest jednak wybitnie trudny platformer i powinniście sobie poradzić bez większych przeszkód.
Felix the Cat pokazuje, że nie musimy mieć dzisiaj tych wszystkich robionych po kosztach pseudo retro indie gier, a już na pewno w takich ilościach. Te starsze produkcje dalej są bardzo grywalne i wciągające, a na pewno biją takie tytuły jak np. Vengeful Guardian na głowę swoim klimatem. Felix the Cat posiada sympatyczną ścieżkę dźwiękową, od której każdemu od razu poprawi się humor, a także przyjemny i wciągający flow gry. Największą wadą produkcji jest na pewno jej długość bo całość da się ukończyć w godzinę, czyli potrzebujemy dwóch godzin na obie gry. Nie będą one stanowić większego wyzwania, niezależnie czy graliście w starą edycję czy też nie, ale jesteście bardziej zaprawionymi w boju graczami. Mógłbym też ponarzekać na brak polskiej wersji językowej, ale nie oszukujmy się bo po pierwsze, nikt nie oczekuje w grze gdzie ilość tekstu może konkurować z Johnem Wickiem 4 pojawi się ojczysty język, a jego brak w czymkolwiek zaburzy przyjemność z zabawy. No i warto jeszcze wspomnieć, że jest za to możliwość grania w oryginalnej, japońskiej wersji, jakby ktoś chciał trochę więcej nostalgii.
Brak komentarzy