Gunjou no Magmel to wyjątkowe anime które ukazało się na platformie Netflix. Trafiło na wyjątkowo podatny dla mnie grunt, co sprawiło, że serial obejrzałem bardzo szybko. A wiecie dlaczego?
Jestem olbrzymim fanem Monster Hunter: World. Pewnie niektórzy czytelnicy przewracają na ten tekst oczami, ale co ja poradzę, że jest to jedna z moich najbardziej ulubionych gier. Klimatyczna, złożona, spójna, trudna, wymagająca, piękna, wciągająca. Mogę wymieniać jeszcze długo. Tą recenzję piszemy na przededniu premiery dodatku do tej cudownej gry – Iceborne na platformie PC, więc Gunjou no Magmel jeszcze bardziej trafił w mój gust. Niestety jednak, zalety które tak mocno budują dla mnie Monster Hunter: World nie zawsze są obecne w tym anime.
Gunjou no Magmel lub też Ultramarine Magmell lub po prostu Magmell opowiada fantastyczną historię świata, gdzie nagle z niewyjaśnionych przyczyn pojawił się całkowicie nowy kontynent ze swoim całkowicie nowym ekosystemem. Brutalniejszym i groźniejszym niż to co już znane, ale jednocześnie oferuje ludzkości całkowicie nowe dary takie jak lekarstwa naturalne czy materiały. I tutaj pojawia się pierwszy niuans, który rzucił mi się w oczy już przy pierwszych paru odcinkach – olbrzymi brak spójności. Gatunków jest sporo, zarówno zwierząt, jak i roślin, ale w żaden sposób nie wpływają na siebie między odcinkami, tak jak to powinno być w prawdziwym ekosystemie (i jest w Monster Hunter: World, wink wink). Każdy odcinek, mimo że jest luźno powiązany z poprzednim (dopiero końcówka łączy je wszystkie w fabularną całość), to pokazuje totalnie inne zwierzęta, przygody i problemy na które trafiają osoby odwiedzające Magmell. Ma to z jednej strony sens, bo po pierwsze to nowy olbrzymi kontynent (w intro jest większy od Afryki), więc i to zróżnicowanie jest większe, ale z drugiej bohaterowie podróżują na tak różne tereny, że totalnie nie potrafiłem wyczuć jaki jest naprawdę Magmell. To nie jest ta sama zróżnicowana, ale spójna wyspa jak w Monster Hunter World.
Wróćmy jednak do bohaterów, bo tych głównych jest dwójka. Inyo to tajemniczy chłopiec, który para się wyjątkowym zawodem wędkarza. Jego zadaniem jest odnajdywanie zagubionych w Magmellu ludzi. Jego operatorem, który z bazy za pomocą drona go wzbiera jest nastoletnia dziewczynka o imieniu Zero. Dwójka dzieciaków nie jest ze sobą spokrewniona, ale też nie są parą (co jest istotne z punktu widzenia fabuły). Inyo wie natomiast bardzo wiele na temat Magmellu, znacznie więcej niż wszyscy spotykani po drodze bohaterowie poboczni czy nawet jego towarzyszka Zero. Zdaje się nawet, że wie o nim wszystko, gdyż prawie nic go finalnie nie zaskakuje. Jednocześnie jest bardzo oszczędny w słowach i wyznaniach, więc mamy bardzo tajemniczego bohatera mruka, który zaskakuje nas nie tylko swoim sprytem i wiedzą, ale też mocą. Bo Inyo jest też lachterem, który potrafi z niczego wyczarować różne rzeczy których zna kształt i konstrukcję. Podobnie dotyczy to Zero (stąd dron którego używa by wspierać Inyo). Nie będę ukrywać, bardzo polubiłem dwójkę bohaterów oraz ich specyficzną relację. Coś na granicy braterstwa, miłości i jednocześnie relacji pracodawcy i pracownika (do dzisiaj jednak nie wiem kto jest kim w tym układzie) w której to dwójka bohaterów rozumie się praktycznie bez słów.
Niestety historię początków tej relacji dowiemy się na koniec trwającego dwanaście odcinków sezonu, które to odcinki będą znacznie lepsze od tych początkowych zresztą, bo bardziej spójne i po prostu lepiej przedstawiają fabułę. Teoretycznie najciekawsze powinno się dać na początek, bo przecież musimy zaciekawić widza, by ten chciał obejrzeć całość. Tutaj było na odwrót. Anime zaczyna się bez trzęsienia, rozkręca powoli i powoli też odsłania kolejne karty by finalnie wgnieść nas w fotel. I robi to porządnie, naprawdę ciekawie się go ogląda mimo braku spójności i miejscami niezbyt właściwych czy będących na miejscu żartów. Powiem szczerze, będę czekać na sezon drugi, nawet mimo tego, że do ideału brakuje bardzo wiele.
Brak komentarzy