Miasto Demonów – recenzja filmu – japoński John Wick?


Na Netflixie właśnie pokazało się Miasto Demonów – japoński film akcji, który miał być hitem na miarę Johna Wicka? Co z tego wyszło?

Wyszła z tego wątpliwej jakości adaptacja uwielbianych przeze mnie filmów Johna Wicka, ale nie tylko – szybki research pokazał mi, że Miasto Demonów jest też adaptacją mangi  Onigoroshi autorstwa Masamichiego Kawabe. Pierwowzór to rozbudowana seria, licząca ponad 150 rozdziałów, pełna nadprzyrodzonych elementów i złożonej mitologii. Reżyser filmu dokonał radykalnego przycięcia materiału źródłowego, rezygnując z większości aspektów fantasy na rzecz przyziemnej, brutalnej opowieści o zemście. W zasadzie, film nie jest niczym więcej, niż nieustanną walką o wewnętrzną sprawiedliwość. Dlaczego zatem u Wicka wyszło to właściwie?

Fabuła jest prosta: Pan Sakata to zabójca o niezrównanej reputacji, który pragnie zostawić krwawe rzemiosło za sobą i poświęcić się rodzinie. Niestety, jak to zwykle bywa w tego typu historiach, świat przestępczy nie pozwala mu tak łatwo odejść. Tajemnicza organizacja, której członkowie ukrywają twarze za demonicznymi maskami, atakuje jego dom. Zabijają jego żonę i córkę, jemu samemu posyłają kulę w głowę. Nie zabijają go, w zamian pozostawiając w stanie wegetatywnym na ponad dekadę. Prawdziwa akcja rozpoczyna się dwanaście lat później, gdy skorumpowany burmistrz szykuje się do otwarcia luksusowego kompleksu rozrywkowego z pierwszym w kraju kasynem, a dawny zabójca zostaje zwolniony ze szpitalnego aresztu. Okazuje się wkrótce, że Sakata, mimo że w dalszym ciągu niepełnosprawny, wciąż jest śmiertelnie niebezpieczny.

Premiery na Netflix

Rozpoczyna się zatem krwawa walka o sprawiedliwość. Bohater nagle wraca do pełnej funkcjonalności – czy był to cud medycyny, czy może nawiązanie do demona w tytułowym mieście? Nie wiadomo. Nie wiadomo też skąd Sakata czerpie siły na kolejne bijatyki, strzelaniny, czy walki maczetą. Idzie jak burza przez kolejne przeszkody – byłoby to zrozumiałe, gdyby nie dwunastoletnia przerwa w wykonywaniu zawodu. Trudno, logika nie gra tutaj pierwszej roli. Film nie stroni od przemocy, a nawet czasem radośnie podkreśla drastyczne sceny. W trakcie seansu przyszło mi do głowy sformułowanie „hiperbola przemocy” i chyba dobrze określa Miasto Demonów. Najlepsze jest to, że ta brutalność jest jedyną rzeczą spójną w tej produkcji – jeśli nie fabuła, to przynajmniej sceny walki były warte uwagi.

A te były momentami świetnie rozpisane. Mi najbardziej zapadła w pamięć sekwencja w szpitalu, kiedy „budzący się do życia” Sakata wykorzystuje kroplówkę jako broń albo fragment z użyciem gaśnicy, jako zasłony przed strzałami. Choreografia bijatyk, w większości, wpasowała się w moje wyobrażenia o japońskim Johnie Wicku. Z drugiej jednak strony, pojawiła się też walka na klatce schodowej nakręcona w stylu jednego ujęcia. Tę scenę z kolei widziałam już, w wielokrotnie wspominanym Wicku. Niestety, w moich oczach Keanu Reeves zrobił to idealnie i żadna kopia nie może równać się oryginałowi. Inspiracje Babą Jagą nasuwają się stale, z tym że Sakata to raczej marny naśladowca.

Miasto Demonów

Miasto Demonów próbuje budować (i utrzymywać) mroczną atmosferę, grając nieco mitologią, ale robi to słabo. Wyżej napisałam o noszonych przez zbirów maskach. W japońskiej kulturze maski Oni przedstawiają japońskie demony, często o groźnym wyglądzie, z rogami, ostrymi zębami i dzikimi oczami. Symbolizują siłę, gniew i ochronę a ich przerażający wygląd ma na celu odstraszenie negatywnych energii. Noszenie maski pozwala wykonawcy na wcielenie się w daną istotę, co ma na celu nawiązanie kontaktu ze światem nadprzyrodzonym. Film nie porusza za bardzo tej kwestii, w żaden sposób nie rozwija kwestii „duchowej”, w zamian przerzucając uwagę na brutalną akcję. Szkoda, bo zakładam, że w oryginalnych mangach temat duchowy był szeroko eksplorowany.

Bohaterowie Miasta Demonów są… łatwi do zapomnienia. Postacie są jednowymiarowe, oczywiste. Nie ma tutaj momentu zdziwienia (nawet przy ewentualnej zdradzie), a w zasadzie każdy chce zabić każdego. Jeśli dało się coś uprościć, to rozpoczęto od scenariusza i dialogów. A jeśli o tych już wspomniałam, wielu osobom nasunie się kolejne powiązanie z Johnem Wickiem – ilość słów wypowiedzianych przez głównego bohatera przez czas trwania filmu. Sakata pozbawiony został dialogów; czasem coś mruknie, niekiedy krzyknie, ale złość wyraża już niewerbalnie, przez strzelenie do przeciwnika. Przez cały film nie trafiłam na postać godną zapamiętania i nikt nie wzbudził we mnie większych emocji. NUDA!

Miasto Demonów

Największym problemem Miasta Demonów jest to, że poza czasem efektownymi scenami przemocy, film nie ma za wiele do zaoferowania, pomimo że pole do popisu było ogromne – zwłaszcza patrząc na materiał bazowy. Próby budowania mitologii świata pozostawione zostały wyłącznie próbami, ale też bez większych starań. Wątki poboczne służą głównie jako przerywniki między kolejnymi sekwencjami akcji, a geneza głównego „złola” jest tak sztampowa, jak tylko się dało –  banał wyciągnięty z dowolnego filmu akcji o zemście. Netflix wyraźnie nastawił się na japońskiego Johna Wicka, w zamian otrzymał jednak jego marną kopię, Wick-wannabe.

Po obejrzeniu Miasta Demonów mogę powiedzieć, że jeżeli chodzi o japońskie produkcje, to wolę anime.

 

Zobacz też:

Brak komentarzy

Zostaw Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Poprzednio Wiedźmin 2: Zabójcy Królów - Recenzja - Najgorszy z Wiedźminów
Następny Pojawiają się podejrzenia, że Half Life 3 jednak jest tworzony!