Filmowy Monster Hunter nie miał szczęścia. Ekranizacja z Milla Jovovich okazała się dosyć średnim filmem, nawet dla Monster Hunterowego freaka, którym jestem. Netflix podejmuje kolejną próbę, tym razem tworząc godzinną animację o nazwie Monster Hunter: Legends of the Guild.
Jeżeli widzieliście moją recenzję filmu Monster Hunter z 2020 roku (a jeżeli nie, to koniecznie zobaczcie – Recenzja filmu Monster Hunter), to wiecie, że osobiście film polubiłem, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że do ideału sporo brakuje. Czy Netflix wyciągnął wnioski z błędów, które popełnili twórcy poprzedniego filmu, jak na przykład słaba gra aktorska oraz nieszczególnie wierne odwzorowanie do oryginału znanego z gier (chociaż parę przyjemnych easter eggów także się znalazło)? Recenzja będzie zawierała spoilery fabularne.
Monster Hunter: Legends of the Guild na pewno usunął jeden z problemów w sposób naturalny – słabych aktorów brak, ponieważ mamy do czynienia z animacją. Animacją stosunkowo ładną i przypominającą swoją kolorystyką ukochane przeze mnie Monster Hunter World. Lekko zielonkawe odcienie towarzyszące nam w każdej scenie oraz odpowiedni tonaż kolorów, co skutecznie budowało klimat. Ale zacznijmy od początku – akcja gry … pfu … filmu … dzieje się gdzieś w zapomnianej przez Boga (oraz Gildię Łowców) wiosce, gdzie młody chłopiec został samozwańczym obrońcą wioski przed stworami zagrażającymi mieszkańcom. Do stworów zagrażających należą jednak niewielkie potwory, a najgroźniejszymi z nich były Velocipreye, niewielkie niebieskie raptory polujące w stadzie, jednak w pojedynkę niestanowiące większego zagrożenia. Problemy Aidena, czyli głównego bohatera, zaczynają się, kiedy trafi na pierwszego dużego potwora – Velocidrome. Każdy fan Monster Huntera wie, że ten stwór nie jest groźny, ale Aiden w swojej arogancji prawie płaci za tą walkę najwyższą cenę. Na szczęście pojawia się prawdziwy łowca, który ratuje młodzieńca. Niestety to nie koniec, gdyż zadaniem łowcy jest przekonanie mieszkańców, by przesiedlili się w inne miejsce, gdyż ich wioska stoi na drodze dla potężnego starszego smoka – Lunastry, który migruje w stronę tajemniczej wyspy.
Osoby, które grały w Monster Hunter World zauważyły już na pewno dwie rzeczy – Aiden należał do Ace, czyli elitarnej grupy ośmiu najlepszych łowców, którzy wraz z Ósmą Flotą wyruszyli na tajemniczą wyspę, gdzie Gildia miała za zadanie zbadać powód migracji starszych. W ten o to sposób film stał się swoistym podwójnym prequelem do najgorętszej gry z serii, czyli Monster Hunter World. Zarówno historia jednego z bohaterów, jak i konsekwencje jakie ponosiła za sobą migracja starszych (Lunastra zostawiała za sobą samą pożogę, potrafi tak podnieść temperaturę swojego ciała, że wszystko w pobliżu zaczyna płonąć), że zaczynamy bardziej rozumieć powód wyruszenia gildii na tajemniczą wyspę.
To oczywiście nie koniec smaczków, gdyż cały film jest nimi przesiąknięty. Oczywiste jest, że Aiden i jego nowy mentor będą chcieli powstrzymać starszego smoka, a w związku z tym będą musieli zrekrutować więcej osób do drużyny. Pojawią się użytkownicy heavy boltera, insect glaive oraz switch axe, a sam mentor użyje flary sygnałowej do znalezienia towarzyszy. Grupę będzie wspierać jeden z tych gadających Palico, który użyje bumeranga w walce, a aby pokonać starszego smoka, bohaterowie zapolują na parę innych stworzeń by zdobyć potrzebne materiały. Pojawi się nawet smokonator. To wszystko może być niezrozumiałe dla osób, które nigdy nie grały w grę, ale fani znający serię, od razu połączą kropki i zrozumieją, że film jest przeznaczony właśnie dla nich.
A co z osobami nieznającymi Monster Hunter? Film ze mną obejrzała Kasia, która serii nie zna wcale i mówiła że jej także się bardzo podobał. Patrząc na to po czasie, zauważyłem, że całość została zaprezentowana tak, żeby osoby oglądające nie zadawały za dużo pytań i żeby całość była jak najbardziej zrozumiała. Bohaterowie będą między słowami tłumaczyć swoje poczynania oraz zawiłości obcowania ze złożonym ekosystemem, którego częścią jest każdy z bohaterów świata.
W filmie pojawi się też znacznie więcej potworów niż w poprzednim Monster Hunter. Netflixowa wersja, czyli Monster Hunter: Legends of the Guild zaprezentuje takie cuda, jak ponownie Nerscylla, ale także i Deviljho, które wpadnie niezaproszone i zacznie walczyć nie tylko z łowcami, ale także i z potworem na którego trwało polowanie. Twórcom udała się rzecz niesłychana i w trakcie godziny napchali więcej akcji, niż było to w filmie z 2020 roku. A to jest o tyle ciekawe, że pozostało też trochę miejsca na sceny z dialogami, gdzie bohaterowie wymieniają się informacjami oraz parę gagów, jak na przykład z kotem.
Ciężko mi do czegoś się przyczepić w Monster Hunter: Legends of the Guild. Może przeze mnie przemawiać stronniczość, gdyż setki godzin spędzone z grami z serii robią swoje i prawie miałem łzy w oczach, kiedy bohaterowie walczyli z Deviljho. Nie zmienia to faktu, że Monster Hunter: Legends of the Guild jest najlepszą rzeczą jaką widziałem na Netflixsie od wielu tygodni (chociaż to się może zmienić, bo zaczynamy też oglądać Shaman King) i z olbrzymią nadzieją będą chciał zobaczyć kolejne odsłony tej serii – godzinna forma oraz nazwa filmu może sugerować, że twórcy planują dostarczyć nam więcej ciekawych historii o kolejnych bohaterach z Monster Huntera. A kto z nas fanów, nie chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o którymś Mistrzu Gildii lub też tajemniczym mistrz miecza Huntsman. Nie spieprzcie tego.
Brak komentarzy