Pierwszy odcinek Moon Knight był całkiem udany i czekaliśmy na premierę kolejnego. Czy to może zwiastować, że ponownie otrzymamy dobry serial z uniwersum Marvela?
Mam pewną osobistą mądrość, którą stosuje do seriali i przez nią właśnie oglądam bardzo mało z nich. Najlepszymi odcinkami w prawie każdym serialu są zawsze pierwsze oraz ostatnie. Pierwsze, czyli piloty danego sezonu mają zachęcić widzów do dalszego oglądania, a ostatnie, by czekali na kolejny sezon. Wszystko co jest pomiędzy to najczęściej wydłużone gnioty, które mają tylko przedłużyć historię o kolejne parę odcinków by zmieścić się w serialowych ramach. Moon Knight dla mnie potwierdza tą mądrość – ten odcinek był znacznie słabszy niż pierwszy, ale dalej na tyle dobry byśmy chcieli czekać na kolejne. Recenzja zawiera spoilery fabularne.
Akcja drugiego odcinka rozpoczyna się zaraz po pierwszym, kiedy to przez chwilę mogliśmy zobaczyć postać Moon Knighta i właściwie na tym kończył się odcinek. Zobaczcie przy tym koniecznie recenzję pierwszego odcinka, który napisała Kasia! Steven ponownie budzi się w swoim mieszkaniu, próbując zrozumieć, czy to co go spotkało to mu się przyśniło, czy też wydarzyło się naprawdę. Kolejne dziwne znaki w mieszkaniu oraz zdemolowana łazienka w muzeum wskazują, że prawda jest gdzieś pośrodku. Rzeczywiście na monitoringu widać łobuzującego głównego bohatera, ale za to nigdzie nie widać potwora, od którego uciekał. W ten sposób pojawi się kolejny motyw w serialu – czy Steven oszalał, czy też wszyscy inni oszaleli? A może tych potworów nie może zauważyć zwykły człowiek?
W toku odcinka bardziej poznamy sylwetkę Stevena, który okaże się mężczyzną (duże słowo w tym przypadku) niepewnym siebie, delikatnym, wrażliwym i oczywiście weganinem. Twórcy ewidentnie chcieli tutaj pokazać tą świadomość głównego bohatera jako mięczaka, osobę tak wrażliwą, że aż odpychającą, bo czuć było wielką przesadę w niektórych scenach. Steven nawet podczas bezpośredniego zagrożenia życia nie chciał oddać kontroli dla jego drugiej świadomości, gdyż ta okazała się być mordercą. Steven był bardziej skłonny poświęcić swoje własne życie oraz życie żony swojego drugiego Ja, niż zaryzykować i oddać władzę dla drugiej połowy. Swoją drogą, w rolę silnej kobiety kopiącej tyłki bandziorom, podczas gdy Steven skamle w kącie, wcieliła się May Calamawy.
Muszę przyznać, że ten typ bohatera do mnie nie przemawia. Stara, dobra metamorfoza w stylu Be Greater pasowałaby idealnie, kiedy to Steven przełamuje się i podejmuje świadomą decyzję o swoim losie oraz o losie obcych ludzi. Dopiero jednak, kiedy bohater wypada z okna, to zmusza się do aktywowania stroju Moon Knighta. Pomimo nawet tego nie udaje mu się pokonać egipskiego potwora i kiedy osoby postronne mogą stracić zdrowie i życie podczas potyczki, to dopiero wtedy oddaje on władzę dla Marca, który ma pełną kontrolę nad awatarem i Moon Knightem. Ten szybko zabija wroga.
Okazuje się jednak, że po raz przekazanej kontroli, odzyskanie jej przez drugą jaźń jest bardzo trudne i coraz trudniejsze z każdym kolejnym przekazaniem. Na sam koniec odcinka otrzymujemy szybkie przedstawienie Marca oraz jego problemów. Ma on na pieńku z egipskim awatarem, którego wiąże umowa, ale tej nie może zrealizować przez regularne nawroty świadomości Steva. Do tego odcinek kończy się w Egipcie, kiedy to główny bohater zapija się w trupa. Czyżby twórcy chcieli pokazać nam dwa skrajne przypadki męskiego upadku? Z jednej strony bezwzględnego najemnika, będącego jednocześnie alkoholikiem i mordercą, a z drugiej weganina bojącego się kobiet oraz podejmowania odpowiedzialności za własne życie? Mam nadzieję, że nie tędy pójdzie serial.
Tak czy inaczej, zapowiada się, że trzeci odcinek serialu Moon Knight będzie skupiony na postaci Marca – jego problemach w małżeństwie oraz relacji z awatarem sprawiedliwości, który mieszka w jego ciele. Pewnie poznamy wszystkie wady głównego, które przyćmią jego umiejętności walki oraz przetrwania. Jestem ciekawy co zaprezentuje kolejny odcinek, chociaż spodziewam się jeszcze mniej akcji oraz więcej skupienia na bohaterach i ich relacjach. Do tej pory bardzo niewiele widzieliśmy samego Moon Knighta, co jest trochę irytujące bo czuję się, jakby twórcy machali mi przed nosem marchewką, karząc przedzierać się przez bagno dramatu rodzinnego oraz osoby zmagającej się z chorobą. Te tematy są oczywiście ważne, ale wolałbym je zobaczyć w serialu przeznaczonym właśnie takiej historii, a nie w kinie superbohaterskim gdzie superbohatera prawie nie ma, ale dramaty są na porządku dziennym. Powinno być na odwrót.
Brak komentarzy