Kiedy na Netlixie pojawiło się The Midnight Sky Adix stwierdził, że koniecznie musimy obejrzeć i zrecenzować. MusiMY. Ostatecznie był tak zniechęcony opiniami pojawiającymi się wokół, że odmówił poświęcenia uwagi temu filmowi a recenzję piszę ja. Niebo o północy to film reżyserowany przez George Clooney’a, w którym główną rolę gra George Clooney. Proszę, nie każcie mi dalej pisać…
Dobra, zacznijmy jeszcze raz…
The Midnight Sky, Niebo o północy-produkcja reżyserowana przez G. Clooney’a, między innymi przez niego także wyprodukowana, w której także on gra główną postać. Film miał swoją premierę pod koniec roku 2020, przez pierwsze pięć dni był najczęściej oglądanym filmem na Netflixie. Stanowi ekranizację debiutanckiej powieści Lily Brooks-Dalton p.t. „Dzień dobry, północy” (ang. Good Morning, Midnight).
Budżet jakim dysponowano pozwolił jednak na zatrudnienie osób zarówno bardziej, jak i mniej znanych. Do obsady dołączyli między innymi: Felicity Jones, Kyle Chandler, Demián Bichir, David Oyelowo, Tiffany Boone oraz Sophie Rundle i Ethan Peck (chociaż ostatni dwoje bardziej epizodycznie). Zapowiadało się całkiem w porządku.
Główny bohater (Augustine Lofthouse) zostaje na Ziemi, mimo że w wyniku jakiejś niezidentyfikowanej katastrofy życie na niej dobiega końca, wydzielane jest promieniowanie jonizujące a wszyscy ludzie opuszczają planetę. Dlaczego zatem zostaje? A dlatego, że Augustine jest chory na niezidentyfikowaną chorobę, przez którą przyjmuje transfuzje oraz przez ogólnie zatwardziałe podejście, że dom jest na Ziemi. Ma on także ostrzec grupę astronautów przed powrotem do domu, mimo że wcale nie jest pewien, że kiedykolwiek się to stanie (dopiero w ostatniej scenie zrozumiecie sens tego zachowania). Towarzyszką jego niedoli zostaje dziewczynka o imieniu Iris, która porozumiewa się z naukowcem przez swoje rysunki i zabawę groszkiem z obiadu.
Co do astronautów: wracają właśnie z misji na księżycu Jowisza K-23, nie maja kontaktu z Ziemią i nie wiedzą o panujących na niej warunkach do życia. W trakcie lotu dochodzi do kilku zdarzeń, które pewnie miały za zadanie ścisnąć widza za serce, ale sposób w jaki są przedstawione całkowicie to uniemożliwia (albo jesteśmy bezduszni). Część fabuły dzieje się zatem na Arktyce, część w kosmosie.
W tym filmie prawie nic się nie dzieje! Astronauci lecą, lecą, nuda przerwana jest kilkuminutowym zrywem akcji i dalej lecą. Z kolei na Ziemi Augustine z jednej bazy przenosi się do drugiej (tutaj chwila walki z wilkami i warunkami pogodowymi jako ZRYW akcji). Na sam koniec reżyser uraczył nas „wyciskająca łzy” historią, dzięki której chociaż częściowo zrozumieliśmy, dlaczego straciliśmy poprzednie dwie godziny życia.
W moim odczuciu producentom marzył się sukces, jaki osiągnął Interstellar i próbowali robić wszystko, by osiągnąć podobny. Czegoś jednak zabrakło. Przez sporą część sensu mieliśmy wrażenie, że reżyser nie traktuje nas poważnie: celowo upraszczano żargon naukowy, pomijano istotne pojęcia techniczne, a także schematycznie przedstawiano szczegóły misji. Było kilka scen, które aż prosiły się o dopowiedzenie, o kilka słów więcej, odrobinę tłumaczeń. Nic z tego, w zamian dostawaliśmy chwilę milczenia, wpatrywania w siebie i półsłówkowych „dialogów”. W Interstellarze zadbano jednak o autentyczność naukową- do analizy zatrudniono astrofizyka, który zadbał o prawdziwość zagadnień astrofizyki a wszystkie założenia dotyczące czarnych dziur zgadzały się z ogólna teorią względności. W przypadku Nieba o północy zwyczajnie zabrakło rzetelnego podejścia do tematu. A może sam reżyser nie do końca go rozumiał?
Co do plusów…których jednak szukam na siłę:
- ścieżka dźwiękowa
Jej twórcą był Alexandre Desplat- kompozytor, który doceniony został m.in. Oskarami, Złotymi Globami czy Grammy. Ale tutaj także mamy podzielone opinie. Adrian jest całkowicie na NIE. Ja mówię, że nie ma tragedii, co w skali całego filmu może być wystarczającą pochwałą. Jest typowo, mało oryginalnie, bezpłciowo, jednak widać, że autor czuje klimat i potrafił ją zsynchronizować z akcją.
- obsada
George Clooney- pomijając niektóre dialogi, wypadł całkiem nieźle. Szczególnie podobała mi się gra aktorska przy zakończeniu- gdybym nie była znudzona wcześniejszą akcją i rozweselona perspektywą zakończenia seansu, pewnie bym uroniła łzę.
Zatrudnienie do filmu Felicity Jones zdecydowanie było genialnym posunięciem. Jestem fanką jej akcentu, więc sceny końcowe odrobinę zyskały w moich oczach. Z ciekawostek mogę Wam powiedzieć, że tuż po otrzymaniu roli aktorka zaszła w ciążę- Clooney nie chciał jednak zatrudniać „body double”, więc dostosował postać Dr. Sullivan do szczególnego stanu aktorki. Całkiem to miłe.
Reszta obsady też zagrała poprawnie. Ich role jednak nie miały takiego znaczenia dla fabuły, żeby w szczególny sposób się nad nimi rozpływać.
- scenografia
Szczególnie miło oglądało się nam sceny w kosmosie. Widać, że tutaj ktoś przyłożył się do wykonywanej pracy. Było typowo, bez udziwnień jednak wszechświat w wersji klasycznej zawsze się obroni. Całkiem ładnie wyglądał też prom kosmiczny, którym bohaterowie przemieszczali się w stronę Ziemi.
Podsumowując:
Film był tak samo udany jak rok, w którym miał premierę.
Film był tak ciekawy, że zdążyliśmy się pokłócić o niezwiązaną z nim błahostkę w pierwszych 15 minutach oglądania.
Film, którego zakończenia domyśliliśmy się w mniej niż godzinę- nawet mimo kłótni i późniejszych przeprosin.
Film, który miał potencjał.
Film, który mógł przedstawić zupełnie nową perspektywę.
Film, który jest zwyczajnie bezpłciowy i nudny.
Dobra wiadomość jest taka, że recenzja książki „Dzień dobry, północy” pojawi się niebawem.
Brak komentarzy