The Electric State – recenzja filmu – warto obejrzeć?


The electric state

The Electric State to nowy, bogaty w gwiazdy kina, film na Netflixie. Czy warto go obejrzeć?

Bracia Russo – odpowiedzialni między innymi za Avengersów, wzięli się także za roboto-apokalipsę. The Electric State przenosi widzów do alternatywnej wersji lat 90., gdzie roboty nie są już tylko narzędziami, ale świadomymi bytami walczącymi o swoje prawa. Jak wielu twórców przed nimi, Russo postanowili zaadaptować popularną powieść graficzną, tym razem autorstwa Simona Stålenhaga, jednak z mieszanymi rezultatami. Książka, na której oparto film jest trochę melancholijna i momentami wywołuje poczucie żalu i straty. Film zachowuje estetykę książki, ale całkowicie porzuca jej ton. To, co w oryginale było subtelnym komentarzem o uzależnieniu od technologii i utracie społecznych więzi, w filmie staje się pretekstem do kolejnych scen akcji i dialogów pełnych pseudofilozoficznych stwierdzeń o relacji między ludźmi a maszynami.

Produkcja kosztowała około 320 milionów dolarów (!!!) Ta kwota plasuje The Electric State wśród najdroższych produkcji filmowych w historii (!!!) Oczywiście, tworzenie realistycznych robotów i spektakularnych efektów specjalnych kosztuje, ale w filmie brakuje elementów, które uzasadniałyby taki wydatek. Dla porównania – Powrót Króla kosztował 94 miliony dolarów – i wiem, inflacja, dwie dekady, itp., aczkolwiek 320.000.000 dalej wygląda jak nadmierny koszt.

Premiery na VOD w marcu

Świat w The Electric State przedstawia roboty, które zostały pierwotnie stworzone do obsługi parków rozrywki, by następnie stać się nieodłączną częścią globalnej siły roboczej. Historia zaczyna się zaraz po wojnie między ludźmi a zbuntowanymi maszynami, które domagały się swoich praw. Mamy tu wszystko – od filmowych ujęć przedstawiających Billa Clintona podpisującego traktat pokojowy z Panem Orzeszkiem, po ogromne strefy wykluczenia, gdzie maszyny żyją na wygnaniu. W filmie poznajemy młodą Michelle (w tej roli Millie Bobby Brown), która odkrywa, że świadomość jej brata Chrisa znajduje się w robocie – bohaterze popularnej kreskówki Cosmo. Bohaterka wyrusza w podróż z Cosmo do Strefy Wykluczenia, wkrótce rekrutując do pomocy przemytnika Keatsa (Chris Pratt).

Elementem, który najbardziej przypadł mi do gustu są same roboty – nie typowe androidy, ale raczej bardzo specyficzne, markowe postacie, które ewoluowały poza swoimi początkowymi zastosowaniami. Spotykamy wspomnianego już pana Orzeszka, ale też listonosz Penny Pal, baseballowego Pop Fly, mechanicznego magika Perplexo oraz wiele innych kolorowych postaci, które w teorii powinny dodawać filmowi lekkości i humoru. Czasem to robiły dialogami i znakami niewerbalnymi, aczkolwiek bracia Russo uparcie trzymali się poważnego tonu. The Electric State wydaje się być w ciągłym konflikcie ze sobą, bo z jednej strony przedstawia gigantycznego mechanicznego taco grającego na pianinie, z drugiej próbuje opowiedzieć emocjonalną historię o więzi między rodzeństwem i dystopijnej przyszłości technologicznej.

The electric state

Bracia Russo ładnie wpletli swoje poczucie humoru do Avengersów, ale tutaj chyba musieli się powstrzymywać. Wydawało się nawet, że reżyserowie usilnie uciekali od swojej komediowej strony, próbując za to stworzyć poważne, epickie dzieło science fiction. W tym przypadku to nie zagrało – nie można trzymać pełnej powagi w filmie, w którym baseballowy robot niszczy wrogów piłeczkami do gry. Całości nie pomaga też fakt, że Chris Pratt w The Electric State to wskrzeszenie Starlorda ze Strażników Galaktyki. Jest tak samo marudny, umuzykalniony oraz pełen pseudohumorystycznych tekstów i podszytych sarkazmem komentarzy, które (ponownie) przesuwają jego postać w kierunku parodii Hana Solo. Wydaje mi się, że panowie Russo zgubili się w pracy, na siłę próbując zrobić z filmu dzieło patetyczne. A dyskusję na temat przyszłości ludzkości można było wywołać w luźniejszy sposób, dostosowany do istoty filmu.

Nie można jednak odmówić filmowi imponujących efektów wizualnych. Reżyserzy w pełni wykorzystali swój gargantuiczny budżet, tworząc spektakularne sceny nawiązujące do oryginalnych ilustracji Stålenhaga. Widać to w scenach przedstawiających ogromne wraki okrętów wojennych osadzonych w pustynnym krajobrazie, czy w szczegółowo dopracowanych konstrukcjach robotów. Wędrówka przez Strefę Wykluczenia robiła piorunujące wrażenie, a szczególnie wstrząsające były zasypane w piasku ogromne szkielety. Całość sprawiała wrażenie ogromnego, zapomnianego cmentarzyska – mimo, że pogrzebane były roboty, dalej można było wydobyć z siebie odrobinę współczucia.

The electric state

Efekty wizualne, jakkolwiek by nie były wspaniałe, nie mogą zamaskować słabego scenariusza i braku jasnego kierunku narracyjnego. Nie pomogły Pierścieniom Władzy na Prime, nie zrobiły większej różnicy tutaj. Fabuła, która powinna być prosta i poruszająca, gubi się w nadmiarze postaci i wątków pobocznych. Historia dłuży się momentami, czasem tylko można zaśmiać się z dialogu lub interakcji pomiędzy bohaterami. To za mało! Imponujące wizualnie sceny i świetnie zaprojektowane roboty nie zmienią faktu, że The Electric State jest pustym filmem pod względem emocjonalnym. Jest jedna scena, gdzie można się wzruszyć, ale podejrzewam, że to też zależy bardziej od stopnia wymęczenia oglądającego. Poza tym, ciężko przywiązać się do jakiejś postaci.

Brakuje też „chemii” pomiędzy bohaterami. Samodzielnie, Millie Bobby Brown jako Michelle, jest świetna. Idealnie wpasowała się w rolę, jednak nie jest to też występ, który zapamięta się na długo. Szczerze mówiąc, wczoraj obejrzałam film, a dzisiaj nie jestem sobie w stanie przypomnieć ciekawej sceny z jej udziałem. Gdy zamknę oczy, bardziej przypomina mi się Enola Holmes, którą widziałam lata temu (aczkolwiek Henry Cavill w roli Sherlocka może mieć z tym coś wspólnego). Z drugiej strony oboje – Millie Bobby Brown i Chris Pratt wydają się bardziej komfortowo czuć w interakcjach z robotami, niż ze sobą nawzajem. Ich relacja, która miała być sercem filmu, nie rozwija się w sposób przekonujący. Historia też by się wydarzyła nawet, gdyby się nie spotkali.

The electric state

The Electric State próbuje jednocześnie opowiedzieć o wielu sprawach: o uzależnieniu od technologii i związaną z tym utratą człowieczeństwa, o prawach robotów, nawet o więzach rodzinnych, ale nie zagłębia się wystarczająco w żadną z tych kwestii. Zgodnie z moim powiedzeniem – o wszystkim, czyli o niczym. Brakuje tu konsekwentnego przesłania lub spójnej wizji, która nadałaby znaczenie wszystkim przedstawionym elementom. W efekcie otrzymujemy film, który jest pełen pomysłów, które pozostają wyłącznie nimi, zupełnie jakby zabrakło impulsu do dalszych działań. Potencjał fascynującego świata został zmarnowany na rzecz przewidywalnej fabuły i średniosatysfakcjonującego zakończenia.

Po tym wszystkim co powiedziałam, muszę też przyznać, że nawet dobrze oglądało mi się The Electric State – nie było to rzucające na nogi dzieło kinematografii, aczkolwiek przez dwie godziny film kilkukrotnie wywołał uśmiech na mojej twarzy. A to, w przypadku „hitów” Netflixa, mówi wiele. Do tej pory nie mogę się otrząsnąć z „nowościowej” traumy, jaką wywołał u mnie Rebel Moon Część 1: Dziecko ognia: gwiezdna masakra, czy Rebel Moon Część 2: Zadająca rany. To dopiero były koszmarki!

Nie trudno jednak zauważyć, że The Electric State miał wszystko, by stać się nowym klasykiem science fiction – utalentowanych twórców, ogromny budżet, ciekawy materiał źródłowy i gwiazdorską obsadę. Mimo to, brakuje mu duszy i szkoda, że z tak obiecującego źródła nie udało się stworzyć czegoś, co byłby czymś więcej, niż tylko kolejną wypchaną efektami specjalnymi produkcją. W świecie, gdzie coraz więcej produkcji próbuje nas zaskoczyć wizualnie, to właśnie oryginalne pomysły i emocjonalna głębia są prawdziwą rzadkością, a tych właśnie brakuje w tym kosztownym, ale pustym widowisku.

 

Brak komentarzy

Zostaw Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Poprzednio Monster Hunter Wilds - Recenzja - Łowca się rozgadał!
To jest najnowszy artykuł.