Serial The Last of Us zyskał ogromną popularność po premierze pierwszego sezonu. Adaptacja kultowej gry studia Naughty Dog przyciągnęła miliony widzów i zebrała świetne recenzje. Jednak to, co miało być kontynuacją sukcesu, coraz bardziej przypomina spektakularną porażkę. Drugi sezon serialu HBO zbliża się do końca, a najnowszy odcinek – mimo że przez wielu uznany za najlepszy – tylko jeszcze mocniej uwypukla błędy, które popełniono.
UWAGA! ARTYKUŁ ZAWIERA SPOILERY FABULARNE!
Główna oś fabularna drugiego sezonu wyraźnie traci na sile. Nowe postacie, w tym Dena – obecna partnerka Ellie – są przez widzów odbierane negatywnie. Wielu fanów zarzuca Denie toksyczność, brak głębi i bycie przeciwnym biegunem dla Joela. Zamiast silnej, moralnej figury ojca, dostajemy rozmytą emocjonalnie relację z bohaterką, która zdaje się mieć więcej problemów niż zalet. Co gorsza, relacja ta nie wnosi do fabuły nic nowego – zamiast pogłębiać rozwój Ellie, wydaje się wręcz go hamować. Pojawiają się głosy, że zabicie Joela było błędem, który seria nigdy już nie naprawi. Nie tylko fani są zawiedzeni. Coraz częściej również krytycy zaczynają odwracać się od serialu. Artykuły z różnych portali (np. startefacts.com albo forbes.com), zwracają uwagę na brak odwagi w podejmowaniu trudnych tematów, uproszczenie fabuły oraz zbyt wierne kopiowanie materiału źródłowego. Według nich serial staje się „twórczo wypalony”, co jest paradoksem – przecież The Last of Us to właśnie adaptacja gry, której narracja i scenariusz zdobyły liczne nagrody. Skąd więc zarzut, że serial zbyt mocno trzyma się gry? Czy adaptacja nie powinna być wierna swojej podstawie? Zarzuty te zdają się być niekonsekwentne, a sami recenzenci nie potrafią zdecydować, czego właściwie oczekują. Widać też olbrzymie nierówności w ocenach między odcinkami na takich portalach, jak IMDB, podczas gdy każdy odcinek w całym pierwszym sezonie miał średnie oceny wyższe niż 8.7/10.

Uśmiercenie Joela, jedna z najgłośniejszych decyzji fabularnych drugiej części gry i jej adaptacji, okazuje się nie tylko kontrowersyjne, ale wręcz destrukcyjne dla całej serii. Chemia między Pedro Pascalem a Bellą Ramsey dawała serii duszę. Bez tego duo ekranowego The Last of Us traci serce, a to odbija się na ocenach i zaangażowaniu widzów. Podczas gdy najnowszy odcinek składa się w dużej mierze z retrospekcji, wraca do momentów między Joelem a Ellie – momentów, które według fanów stanowiły o sile i autentyczności tej opowieści. Wzruszająca scena w muzeum, w której Joel zabiera Ellie na wystawę dinozaurów i kosmosu, została niemal perfekcyjnie odwzorowana z gry. To właśnie ten odcinek przypomina, dlaczego ludzie pokochali The Last of Us: za relację ojciec-córka w brutalnym świecie. To nie była opowieść o politycznych przesłaniach czy próbie wpisania się w modne narracje. To była historia o przetrwaniu, rodzinie i miłości w najciemniejszych czasach. Niestety, twórcy postanowili iść inną drogą – i to bardzo kosztowną drogą.
Twórcy serialu najwyraźniej próbują zadowolić wszystkich – fanów gry, krytyków, a także nową widownię. W efekcie nie zadowalają nikogo. Fani czują się zdradzeni przez śmierć Joela i przesunięcie akcentu na nowe postacie, które nie mają tej samej głębi. Krytycy zarzucają brak oryginalności. A osoby nowe w uniwersum The Last of Us zwyczajnie się gubią. Historia staje się ciężka, pozbawiona nadziei i bez punktu zaczepienia. Widzowie nie mają się z kim utożsamiać, bo główni bohaterowie przestają być wiarygodni. Na domiar złego, tempo opowiadania spada, a emocjonalna intensywność staje się męcząca i pozbawiona wyrazu. Jednym z najgorszych błędów, jaki popełniono, było pominięcie kluczowego elementu z gry – wyprawy Ellie do Salt Lake City, gdzie miała potwierdzić swoje podejrzenia wobec Joela. W grze była to emocjonalna kulminacja relacji między bohaterami. W serialu zamieniono to na krótką scenę na ganku, pozbawioną napięcia i znaczenia. To przykład na to, jak twórcy uprościli głębokie, wielowymiarowe wątki, które czyniły oryginał tak wyjątkowym. Zamiast intensywnych emocji dostajemy wersję złagodzoną, a przez to mniej autentyczną i mniej poruszającą. Widzowie czują się oszukani – nie tego oczekiwali od serialu z tak silnym dziedzictwem.

Pod względem fabularnym drugi sezon również cierpi na problemy z logiką i ciągłością. Wprowadzone zmiany – takie jak dodatkowe retrospekcje czy rozbudowanie przeszłości Joela – mają mały wpływ na główny wątek, a jednocześnie rozbijają spójność narracji. Serial staje się zbiorem luźno połączonych epizodów, a nie zwartą opowieścią. Nie pomagają też „nowoczesne dodatki”, które mają być poprawne politycznie, ale ostatecznie wyglądają jak tanie zabiegi marketingowe. Dla wielu widzów to jawne podlizywanie się określonym środowiskom kosztem jakości historii. I choć takie elementy nie przeszkadzałyby, gdyby były dobrze wplecione w narrację, tutaj po prostu rażą sztucznością. Dane statystyczne także nie pozostawiają złudzeń. Oglądalność spada, a oceny od widzów na platformach takich jak Rotten Tomatoes osiągnęły niespotykanie niski poziom – zaledwie 39%. To jasny sygnał, że twórcy poszli w złą stronę. Fani nie chcieli rewolucji – chcieli kontynuacji tego, co pokochali. I chociaż odcinek szósty drugiego sezonu dał im to na moment, to był to tylko przebłysk. Wiadomo, co czeka ich dalej – powrót do wątku Ellie i Diny, powrót do rozczarowujących decyzji i historia, która zmierza w stronę, której nikt nie chce oglądać.
Podsumowując: The Last of Us 2 – podobnie jak gra – miało potencjał stać się arcydziełem. Niestety, przez kontrowersyjne decyzje twórców, brak spójności fabularnej, nieudane zmiany względem oryginału oraz próbę zadowolenia wszystkich, stało się wielomilionową porażką. Może nie finansową – przynajmniej na początku – ale artystyczną i emocjonalną na pewno. Jeśli trzeci sezon ma cokolwiek uratować, musi wrócić do korzeni. Musi przypomnieć sobie, czym naprawdę była ta historia – o relacji, o miłości, o przetrwaniu. Bo jeśli nie, to kolejne miliony dolarów pójdą w błoto, a widzowie – raz zawiedzeni – nie wrócą już nigdy.




