Po dobrym początku i fantastycznym poprzednim odcinku, serial The Last of Us nieco zwolnił i zabrał nas na mozolną podróż przez Stany Zjednoczone. Trochę się przy tym znudziłam, ale były też dobre momenty.
Serial The Last of Us z odcinka na odcinek zbiera prawie perfekcyjne oceny – chwalony jest scenariusz, scenografia i z reguły gra aktorska. Produkcja przyciąga przed ekrany rzeszę fanów, która rośnie w miarę kolejnych tygodni. Relacja Joela i Ellie rozwija się coraz bardziej, tworzy się pomiędzy nimi więź, aczkolwiek sam Joel nie jest jeszcze gotowy się do tego przyznać. Ponownie nazwał swoją towarzyszkę „ładunkiem”, co skierowało moje myśli ku Mandalorianowi, czyli innemu serialowi, w którym Pedro Pascal przewozi ważną „osobistość” i udaje, że jest wobec niej kompletnie obojętny.
Ellie i Joel kontynuują podróż uzbrojeni w zapasy pozyskane od Billa. Mają nawet kawę, którą nastolatka uznała za „śmierdzącą jak palone gówno” i nie do końca rozumiem: po pierwsze – co doprowadziło do tego, że mogła wysnuć takie porównanie, po drugie – kto w ogóle dopuścił taki tekst do serialu (jest zwyczajnie debilny). Jakby, rozumiem że Ellie mamy jeszcze polubić, że jest małym dzikuskiem chowanym przez szkołę FEDRY, ale na litość boską, nie było bardziej twórczych porównań? Od Rings of Power żaden dialog nie przyprawił mnie o taki cringe. Aż zabolało… Z kolei sklejone sceny w magazynie dla dorosłych były zwyczajnie śmieszne.
Czwarty odcinek serialu to podróż do Kansas, gdzie bohaterowie zostają napadnięci i muszą walczyć o życie. Lokalni rebelianci urządzają nagonkę i szukają osób odpowiedzialnych za zabójstwo swoich ludzi a Kathleen – przywódczyni buntowników – skupia się bardziej na zemście, zamiast skupić się na wielkim grzybie, który wyrasta z piwnicy okolicznego budynku. W ogóle, kobieta pchana jest jakąś niezdrową zemstą pomszczenia ludzi, ale zupełnie nie przeszkadza jej własnoręczne zamordowanie lokalnego lekarza (którzy w serialowych okolicznościach są na wagę złota). Jak dla mnie było to zwyczajnie… głupie i ten wątek wydał mi się po prostu naciągany i naiwny.
Postać Ellie jest dla mnie zagadką. Możliwe dlatego, że nie grałam w gry, jednak z tego co mówi mój mąż – dla mnie growy autorytet – ta postać różni się w znaczący sposób. Serialowa Ellie ma swoje dobre momenty, np. kiedy opowiada suchary z książki, albo kiedy dopytuje Joela o różne wydarzenia z przeszłości. Widać, że jest osobą rozumną, do pewnego stopnia inteligentną, ale są sceny, w których masz ochotę rzucić kapciem w telewizor i prosić wszechświat, aby ta osoba zniknęła z ekranu. Nie potrafię tego opisać dokładnie, ale ma ona coś w sobie strasznie irytującego, co przeplata się od czasu do czasu z fajnymi momentami. W tym odcinku po raz pierwszy można było np. zauważyć, że pomalutku powstaje jakaś więź pomiędzy Ellie i Joelem.
Bohaterowie wymienili się kilkoma szczerymi zdaniami, co było miłą odmianą od znanej nam szarpaniny wyrazowej typu „grrrr” – „wrrr” – „brrrr”. Trochę porozmawiali o życiu, wymienili się jakimiś momentami, ale momentem przełomowym było uratowanie Joela przez Ellie, kiedy zostali napadnięci. Potajemnie chowany przez nastolatkę pistolet wreszcie na coś się przydał a po strzale do obcego człowieka można było poznać, że dziewczyna ma sobie jakąś wrażliwą stronę i krzywda drugiego człowieka nie jest dla niej czymś błahym. Miło zobaczyć ludzką stronę tej postaci, bez postawionych murów i agresji w kontaktach z drugim człowiekiem. A i Joel zobaczył, że może nieco bardziej zaufać swojej towarzyszce i obudziły się w nim ojcowskie instynkty, kiedy zobaczył jak była poruszona po prawie zabiciu człowieka.
Serial The Last of Us to intrygująca wizja postapokaliptycznego świata, która przedstawiona została bez upiększenia i ugrzecznienia. Serial przedstawia ten świat jako autentyczny i to mi się w nim podoba. To kompletna bajka, jednak można w nią całkowicie uwierzyć.
W poprzednim tygodniu: The Last of Us – odcinek 3 – wzruszająca lekcja miłości
Brak komentarzy