Wojownicy Przyszłości to, tak samo jak nazwa wskazuje, ambitny film science fiction próbujący wyjaśnić nam złożone procesy nadchodzących zmian, które mogą wpłynąć na przyszłość rodzaju ludzkiego.
Nie no, jaja robię, Wojownicy Przyszłości to bezsensowna naparzanka z kosmitami i roślinami w roli głównej, gdzie będą nam towarzyszyły zbroje przyszłości, mechy które są zrzucane na pole bitwy jak grach z serii Mechwarrior oraz muzyka bardzo dziwnie przypominająca nuty z Pacific Rim. Dokładnie tak, mamy do czynienia z chińską podróbką amerykańskich filmów akcji. A może raczej próbą pokazania, że Chińczycy też umieją robić takie filmy. Mówię Chińczycy, chociaż film był robiony w Hongkongu, ale dzisiaj chyba Hongkong jest już praktycznie integralną częścią Chin, więc zostaniemy przy tym.
I teraz nie zrozumcie mnie źle, bo fantastycznie bawiłem się na filmie Wojownicy Przyszłości. Film nie będzie udawał pseudofilozofii i nie będzie tutaj zbędnego pieprzenia. Pierwsze chwile to szybkie przedstawienie sytuacji, która wygląda następująco. Otóż ziemia zostaje zniszczona przez wojny, choroby, katastrofy ekologicznie itp. Ludzie żyją teraz w kopułach, które nazywają się Skynet (!!!), aż tu nagle na ziemię spada meteoryt zawierający tajemniczą roślinę, która rozrasta się po zetknięciu z wodą. Paradoksalnie jednak ta sama roślina jest w stanie oczyścić atmosferę z całego syfu, który ludzkość naprodukowała przez ostatnie lata wojen. Niestety, roślina ta dosyć negatywnie działa na ludzi, najczęściej ich zjadając. Istnieje jednak rozwiązanie – szybko skonstruowany lek, który zatrzyma niekontrolowany rozrost, a jednocześnie sprawi, że roślina dalej będzie oczyszczała atmosferę.
Po szybkiej odprawie zostaje więc wysłana misja, która musi zaaplikować lek do rdzenia roślinki przed najbliższym deszczem, inaczej rząd będzie zmuszony zbombardować lokalizację i w stylu starego dobrego exterminatus sprawić, że cała okolica oraz 160 000 ludzi mieszkających w tym segmencie zamieni się w szkło. Mamy więc wyścig z czasem, do tego w pakiecie w tle jest zdrada i wysłani żołnierze będą walczyć nie tylko z chwastami oraz robakami, które przypominają zerglingi i żyją sobie na gałązkach tego ekosystemu. Po odprawie fabuła się kończy i zaczyna akcja. I wiecie, ja to bardzo szanuję – film nie robi z nas durnia tylko właściwie od początku (bo odprawa też jest bardzo dynamiczna) do samego końca mamy naparzankę i akcję do piwka i popcornu. Coś tam niby w tle się dzieje, jakieś zdrady, romanse, zaginiony chłopak i dawna przyjaźń, ale to nieważne bo nawet aktorzy niespecjalnie się starają grając.
I właściwie to też bardzo dobra wiadomość. Efekty w filmie Wojownicy Przyszłości są pierwsza klasa, widowiskowe oraz naprawdę mogą wgnieść w fotel. Pościg na moście z wielkim robotem lub próba przechytrzenia w mieście jeszcze większego robota zapada w pamięć, zwłaszcza kiedy zobaczymy podobieństwo w niektórych aspektach do wcześniej wspominanego Mechwarriora (zrzut mechów, ich poruszanie się). I te sceny są naprawdę pierwsza klasa, natomiast sceny z aktorami są zrobione w sposób beznadziejny. Mamy do czynienia tutaj z licznymi zbliżeniami, beznadziejnymi, klatkowymi spowalnianiem czasu i próbą wskazania wątpliwej jakości mimiki bohaterów. Całość prezentuje się jak film rodem z Bollywood.
Najgorszym elementem filmu Wojownicy Przyszłości są aktorzy i to pokazuje, jaki powinien być trend w takich produkcjach. Zamiast robić wszystko na CGI (a dosłownie, cały film jest zrobiony na green screenie, całość prezentuje się w taki sposób, że nie wierzę w żadną scenerię, nawet w pokój odpraw) i potem dorzucać do tego aktorów w zielonych mundurkach, to chyba nawet taniej by wyszło zrobić wyrenderowanych aktorów, nawet zachowując film w formie fotorealistycznej animacji, gdzie widać by było, że twarze nie są prawdziwe. Bo serio, nie wierzę, żeby więcej sensu miało robienie całych lub nawet większości filmów za pomocą CGI i dodawać do 90% zawartości aktorów jedynie ubranych w zielone kubraczki, na których są wyrenderowane epickie egzoszkielety.
Wojownicy Przyszłości to fantastyczne widowisko, idealne na sobotni wieczór, którego największym problemem jest żywy inwentarz w postaci marnej jakości gry aktorskiej. Nie wliczałbym do tego głównego złego, czyli kosmicznego chwastu i jego korników, ale samych aktorów którzy naprawdę nie pasowali do tego filmu. Póki maski były zamknięte i widać było nierzeczywiste ruchy maszyn i potworów było okej, gorzej kiedy pojawiał się na ekranie człowiek.
Brak komentarzy