Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu to najnowszy film od MCU, będący jednocześnie trzydziestym w tej franczyzie. Jest to druga część produkcji o Czarnej Panterze – bohaterze, którego pokochały miliony widzów. Czy ogromna strata jaką była śmierć Chadwicka Bosemana, znacząco wpłynęła na jakość filmu?
Reżyser i scenarzysta drugiej części Czarnej Pantery nie mieli łatwej drogi z Wakandą Forever. Osiągnięcie takiego sukcesu, zrobienie równie dobrego filmu jak poprzednik było wystarczająco trudne, jednak nagła śmierć głównego aktora, Chadwicka Bosemana, podłożyła im kolejne kłody pod nogi. W 2020 roku świat dowiedział się o śmierci aktora, po długiej walce z rakiem. Wiadomość dotknęła całe środowisko filmowe, zwłaszcza kiedy wyszło na jaw, że o chorobie wiedziały jedynie jego najbliższe osoby. Do tej pory pamiętam kilka okropnych artykułów, które ukazały się w miesiącach poprzedzających śmierć Chadwicka. Brukowce rozpisywały się o jego wyglądzie, wyśmiewając wątłe ciało, zmęczenie na twarzy, brak mięśni. Do tej pory na samą myśl czuję czyste obrzydzenie.
Jakiś czas potem, rozmowy o drugiej Czarnej Panterze wróciły na usta filmowców. Pojawiło się klasyczne pytanie – co dalej? Przecież od 2019 roku wiadomo było że kolejna część Pantery ma powstać, ale jak zastąpić głównego bohatera? Bardzo spodobała mi się decyzja podjęta przez Marvela – nie będzie nowego aktora grającego T’Challę. Chadwick zostanie oryginalną Czarną Panterą na zawsze. To niezwykle miły gest w kierunku samego aktora i wzruszające oddanie mu hołdu. Pamięć o Chadwicku Bosemanie wyrażana była w filmie kilkukrotnie. W pierwszych scenach dowiedzieliśmy się, że Król Wakandy umiera, nie można mu już pomóc a wkrótce wydaje ostatni oddech. Na serio można się wzruszyć, zwłaszcza że chwilę potem rozpoczyna się Marvelowa czołówka, jednak tym razem, zamiast superbohaterów, w literach możemy oglądać aktora. Całość okraszona była po prostu ciszą, bez klasycznej muzyczki MCU, bez zbędnej melodii. To prawdziwa minuta ciszy i szczególnie mnie poruszyła, kiedy zdałam sobie sprawę, że całe kino milczy. Dosłownie – nie było słychać rozmów, picia, przeżuwania popcornu. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim w kinie i do tej pory przechodzą mnie ciarki na samą myśl.
Jako, że Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu jest filmem, który zakończy IV fazę MCU, spodziewałam się produkcji z przytupem, wciskającej w fotel oraz, przede wszystkim, jakością zbliżoną do jej poprzedniczki. Rozpoczęło się obiecująco, ponieważ sceny pogrzebowe, następnie żałobne oraz opłakiwanie zmarłego króla T’Challi były napisanie… prawdziwie. Czuć było unoszącą się w powietrzu żałobę. A potem? Potem przyszła cała reszta.
Ramona udała się do UN, ponieważ inne państwa są zaniepokojone faktem, że Wakanda nie wywiązuje się z międzynarodowej umowy dostarczenia wibranium. Tam obecna królowa obraziła połowę uczestników i wyszła bez znalezienia wspólnego języka, nawet wypracowania jakiegoś rozwiązania. Amerykanie pragną jednak dobrać się do tego materiału, dlatego poszukują jego złóż po całym świecie. W końcu natrafiają na wibranium w ocenie i natychmiast zaczynają wiercić. Tutaj pojawia mi się pytanie – skoro wibranium jest najtwardszym materiałem na świecie, jak można go wiercić bez uszkodzeń wiertła? Szkoda, że po spotkaniu z wynalazczynią maszyny do wydobywania tego metalu nie uzyskamy szerszych odpowiedzi. No trudno.
Wraz z amerykańskim statkiem wydobywczym, w morzu pojawili się niebiescy ryboludzie i cała nadzieja, że film będzie dobry, zwyczajnie przepadła.
Następnie okazało się, że przywódcą ryboludzi jest PIERZASTY WĄŻ, bóg K’uk’ulkan, który przybrał sobie także imię Namor, bo nikogo nie kocha, wszystkich nienawidzi, czy po prostu jest niekochany… Chciałabym żartować.
Namor najpierw żąda współpracy z Wakandą, potem chce zamordować osobę odpowiedzialną za zbudowanie maszyny wiertniczej, a następnie – obrażony za brak współpracy z Wakandyjczykami – oświadcza, że planuje zniszczyć cały świat.
To najbardziej żałosny anty-bohater jakiego widziałam od dawien, dawna. Fakt, jego wodne królestwo wygląda fenomenalnie i wielki tron z wibranium robi wrażenie, jednak on sam wygląda jak chodzący żart w obcisłych kąpielówkach i ze skrzydełkami w stópkach. Brakowało mu jeszcze łuku wyszedłby z tego Kupidyn pokraka. Tej postaci nie dało się brać na poważnie. To samo mogę powiedzieć o jego wojsku niebieskich ryboludzi z maskami na twarz, które wyglądały jak podpaski.
Tego nie dało się uratować.
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu składa się z silnych, kobiecych ról. Wiadomo, że Shuri, Ramonda, Okoye były kluczowymi postaciami. Do drugiej części powróciły nawet postacie, o których nie pamiętałam z pierwszej i chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, kim właściwie była Nakia. Nie lubię jednak skrajności, brakowało mi balansu, zwłaszcza że na podorędziu stał M’Baku i cała armia Jabarich. Scenarzyści może zapomnieli, że już od Infinity War, to plemię przyznaje się oficjalnie do bycia częścią Wakandy. Owszem, przydali się do jednej czy drugiej walki, ale pierwsze skrzypce w bijatykach grały wyłącznie Dora Milaje. To one zostały wpisane jako klucz do zwycięstwa Wakandy nad Talokanami i nie wiem czy do końca mi się to podobało. Także sama postać naukowczyni RiRi nie miała większego ładu i składu. Dziewiętnastolatka zbudowała ekstra maszynę do wydobywania wibranium, jest studentką MIT, od dziecka zajmuje się „tworzeniem”. Do tego remontuje samochody a w wolnej chwili zalicza egzaminy na uczelni za inne osoby i buduje własny strój Iron Mana. Przypomina Wam to kogoś? Dokładnie, RiRi jest podróbką Tonego Starka, tylko że brakuje jej charyzmy i poczucia humoru.
Niestety, śmierć Chadwicka znacząco wpłynęła na scenariusz filmu. Całość wygląda tak, jakby na prędce musiała zostać dostosowana do rzeczywistości, dopasowana do nowych postaci. Przez to fabuła ucierpiała, a Wakanda Forever wygląda, jakby była zlepkiem kilku różnych pomysłów. Ten film jest niepotrzebnie długi, często zbędnie udziwniony. Zawiera sceny, które nie wnoszą nic do przyszłej akcji – często są one tak szczegółowe, ale finalnie okazują się być bez jakiegokolwiek znaczenia. Wystarczyło jedynie napisać nowy scenariusz i poświęcić mu nieco więcej czasu. Niespodziewana śmierć głównego aktora jest największym usprawiedliwieniem „obsuwy” filmowej i chyba każdy na świecie zrozumiałby decyzję o przełożeniu premiery. Pieniądze jednak musiały się zgadzać i włodarze MCU wypuścili na świat produkcję, którą mogę opisać swoim ulubionym powiedzeniem: „tu nasrane, tam nasrane”. Dostaliśmy kompletnie niespójny plot, absolutnie żałosnego protagonistę i tak oczywiste zakończenie, że równie dobrze można było zdrzemnąć się przez sporą część filmu i dalej za nim nadążać.
Ubolewam nad tym filmem.
Jest mi nawet trochę przykro.
Jest mi żal.
Ja się nie zgodzę z tym, że królestwo pod wodą wygląda fenomenalnie. Jak dla mnie Atlantyda w Aquamanie wciąga nosem te ruiny co tutaj pokazano.