Kto chciał być przedsiębiorcą? Kupić tanio, sprzedać drogo, a najlepiej dostać za darmo. Little Factory spełni wasze marzenia. Zaczynamy z niewielkim dobytkiem, żeby później pomnożyć go zdobywając kolejne zasoby i realizując projekty. Wszystko to dla punktów, bo w końcu mamy planszówkę, więc co mogłoby być ważniejsze?
Może kojarzycie taką grę Little Town? Jej autorzy, Shun Taguchi i Aya Taguchi stworzyli naprawdę fajne zarządzanie miasteczkiem, więc czemu, by nie kontynuować tego przedsięwzięcia? Wzięli z niej co lepsze rozwiązania, wycięli zbędne, dodali trochę nowości i wszystko spakowali do małego i zgrabnego pudełeczka. Tak powstała szybka i niewielka karcianka Little Factory wydana w Polsce przez Portal Games. W grze wcielamy się w młodych i obiecujących przedsiębiorców stojących na początku drogi do zarobienia pierwszych poważnych pieniędzy. Zaczynamy z drobniakami i staramy się tanio kupić pierwsze zasoby i próbujemy wymieniać je na coraz to lepsze i droższe dobra. W tle mamy też wyścig o miano najlepszego kupca, ponieważ oponenci nie śpią i też szukają okazji do zarobienia kilku monet.
W kilku słowach, jak gramy?
Przygotowanie do gry zaczynamy od podzielenia kart zgodnie z ich rewersami. Następnie w zależności od liczby graczy wykładamy na stół zasoby w rzędach, a nieużywanego karty odkładamy do pudełka. Wybieramy pierwszego gracza, zdobywamy pierwsze towary i możemy grać.
Little Factory toczy się przez nieokreśloną liczbę rund, aż do momentu zdobycia przez jednego z graczy dziesiątego punktu lub wyczerpania się stosu z żetonami punktów. Podczas swojej tury każdy z graczy rozgrywa cztery fazy. Pierwsza z nich to aktywacja budynków, o ile takowe posiadamy przed sobą. Co ważne możemy to zrobić, ale wcale nie musimy. Kolejność odpalania poszczególnych kart również jest naszą decyzją.
Następnie odpalamy jedną z dwóch dostępnych akcji. Jeżeli decydujemy się na produkcję, możemy dobrać jedną kartę zasobu lub budowli, płacąc jej koszt w innych zasobach. Wymiana pozwala na analogiczną czynność, ale koszt karty ponosimy w monetach. Płacąc koszt sprawdzamy dolną część karty, na której są przedstawione jej wymagania. Jeśli zasób jest przedstawiony na kolorowym tle musimy odrzucić pasującą kartę, natomiast jeżeli jest nadrukowany w postaci karty, wystarczy, że takową pokażemy. Przy wymianie interesuje nas liczba monet jaką musimy wygenerować. Nasze karty w górnym rogu mają określoną wartość – w grze nie ma fizycznych żetonów pieniędzy, a naszą walutą są towary. Na koniec tury możemy ponownie użyć budynków, których jeszcze nie aktywowaliśmy. Uzupełniamy rzędy z kartami i kolejka przechodzi do kolejnego gracza.
Wrażenia
Sezon urlopowy i letnie wojaże służą małym tytułom. Wiecie jak to jest – mamy plecak, miejsce ograniczone co do milimetra, a jakąś grę ze sobą zabrać warto, co by się nie nudzić wieczorami. Little Factory wpadło właśnie w dobrym okresie i pojechało ze mną na wakacje i przyznam szczerze, bawiłem się wyśmienicie. Wszystko działa tak jak trzeba i nie ma tu przeładowanych i niepotrzebnych ulepszaczy. Gra jest prosta, szybka i grywalna – chyba nic więcej nie trzeba dodawać. Na pierwszy rzut oka może się wydawać niczym szczególnym, ale to tylko pozory. W ogóle ostatnio w kręgu moich zainteresowań są gry niepozorne i niewyróżniające się na pierwszy rzut oka toną elementów, czy przehajpowaną rozgrywką. Little Factory właśnie takie jest – kilkadziesiąt kart i masa przyjemnego mielenia zasobów w punkty. Prosto i przyjemnie!
Gra może w pierwszym odruchu wydawać się tytułem dla młodszych odbiorców, ale to tylko błędne rozumowanie i mylne wrażenie. Wydanie Little Factory jest kolorowe, żywe i przyjemne dla oka. Jakościowo karty szału nie robią, ale nie powinny się za szybko zniszczyć nawet po wielokrotnym macaniu i tasowaniu. Jak za tę cenę jakość wykonania gry jest bardzo przyzwoita i nie ma się na siłę, do czego czepiać.
Bardzo mi się podobała intensywność partii i szybkość rozgrywki. Pach, pach, tu weź kartę, tam zmiel wędkę na rybę i dobierz punkcik. O, okazuje się, że to ostatni – w takim razie kończymy rozgrywkę i podsumowujemy partię. Każda karta ma znaczenia, ale gra nie powoduje u nas jakiegoś paraliżu decyzyjnego. Nie oznacza to, że nie ma tu miejsca na kombinowanie. Wręcz przeciwnie, decyzji i myślenia mamy tu więcej, niż w niejednej dużej planszówce. Little Factory to spory poligon doświadczalny dla fanów optymalizacji i szukania złotego środka. Gra daje poczucie wyścigu i pokazuje, że wszystko jest ważne. Bardzo mi się podobało, gdy moja luba rozklepała mnie w kilku ruchach mądrzej wybierając karty.
Bardzo przyjemnie działa też samo mielenie kart i zarządzanie naszą ręką. W grze mamy tylko dwie akcje, które pozwalają nam coś zrobić z kartami. Będziemy kupować karty albo je odrzucać, dobierając inne karty. Jeżeli gdzieś już wam świtają łańcuszki i budowanie silniczków, to jesteście w domu. Little Factory to prawdziwa mechaniczna bestia (no może malutka i bez ząbków) pod względem zabawy w przetwarzanie kart. Wszystko to prowadzi nas w stronę punktów, bo jednak to one zapewnią nam wygraną. Tutaj w grę wchodzą budynki, które mogą stanowić zwieńczenie naszego łańcuszka i generator punktów. Warto wiedzieć, do czego dążymy i skrupulatnie realizować nasz cel, chociaż może się tak zdarzyć, że budynek przyda się nam tylko raz, a później nie będziemy mieli potrzebnej karty, żeby go odpalić. Zdobycie karty to czas, a jak wiadomo ten zawsze jest cenny – w końcu rywale nie śpią i nie poczekają grzecznie, aż zdobędziemy potrzebne nam rzeczy.
Gra oferuje wiele dróg do zwycięstwa, a każda partia będzie przebiegała zupełnie inaczej. Dostępne budynki niejako wyznaczają nam ścieżki, w które możemy pójść, ale sytuacja na stole jest bardzo dynamiczna i często w trakcie będziemy zmieniać nasze plany. Bardzo mi się podobało ciągłe dostosowywanie naszych ruchów i obmyślanie kolejnych posunięć na podstawie bieżących zmian – to wymusza myślenie, skupienie na rozgrywce i dostarcza emocji. Jeżeli połączymy, to z szybką rozgrywką trwającą około 30 min to wszystko wypada całkiem nieźle.
Interakcji z innymi graczami za wielkiej nie ma, chociaż zdarzają się mniej lub bardziej świadome próby podbierania kart. Im więcej graczy, tym zmienność na stole jest większa i zanim dojdzie nasza kolej to musimy zmodyfikować naszą strategię dwa razy. Często przeciwnik nawet nie wie, że popsuł nam szyki i vice versa – przegapi świetne kombo dające nam masę punktów. W partii nie ma zbytnio czasu na analizę sytuacji przeciwników, dużo ciekawsze jest rozpatrywanie naszych możliwości i najlepszych opcji. Jeżeli chodzi o skalowanie, to jest całkiem nieźle w każdej konfiguracji. Przy czterech osobach panuje większy chaos, ale ruchy mają jeszcze większe znaczenie. Przy dwóch robi się nieco bardziej taktycznie i jest większy margines błędu oraz szansa, że nasze chore kombo wypali. Gra wygląda wtedy jak przeciąganie liny, ale mi się bardzo podobało i taką właśnie konfigurację osobową preferuje najbardziej.
Dla kogo Little Factory okaże się strzałem w dziesiątkę? Osoby szukające prostej, ale dającej sporą dozę kombinowania gry będą zadowolone. Planszówkowicze z większym stażem po zagraniu raczej do tytułu nie będą wracać sami z siebie, bo gra może okazać się ciutkę za prosta i mało wymagająca. Little Factory jest do znalezienia w sklepach w okolicach 60 zł. Przeliczając elementy na kilogramy wychodzi średnio patrząc na zawartość, ale dodając mechanikę i frajdę z rozgrywki jest lepiej, niż dobrze. Gra jest warta swoich pieniędzy i odwdzięczy się masa przyjemnych partii.
Brak komentarzy