Everdell mogę polecić wszystkim, począwszy od początkujących, na weteranach gier planszowych, kończąc. Każdy znajdzie coś dla siebie. Jednak gdy chcemy pograć z dzieciakami, gra okazuje się nieco za trudno. Dlatego powstało właśnie Moje małe Everdell – zapraszam do recenzji!
Everdell to hit. Zobaczcie sobie, ile razy Rebel robił już dodruki lub ile dodatków gra już posiada. Wcale mnie to nie dziwi, ponieważ Everdell to jeden z tytułów „dla każdego”. Jest prosty, ale dzięki paru sprytnym mechanikom pozwala pokombinować i zaciekawi każdego gracza – początkującego czy nieco bardziej zaawansowanego. Zarządzanie zasobami, których wiecznie brakuje oraz spora liczba interakcji pomiędzy kartami może jednak przytłoczyć młodszego gracza, który nie dostrzega wszystkich możliwości i zwyczajnie nie jest w stanie tak dobrze zaplanować swoich ruchów, żeby konkurować w dużym Everdell.
Moje małe Everdell to odpowiedź dla wszystkich fanów Everdell, którzy chcą wprowadzić swoje dzieciaki w świat planszówek, a szczególnie w krainę Everdell. Nadal będziemy tworzyć wymarzone miasteczko oparte na kartach, ale wszystkie mechaniki zostały nieco wygładzone i uproszczone, tak aby najmłodsi gracze mogli szybko i bez zbędnej frustracji zanurzyć się w klimat gry i czerpać z niej satysfakcję. W Polsce za wydanie gry odpowiada Rebel, który podesłał nam kopię gry do zrecenzowania. Moje małe Everdell jest tytułem przeznaczonym dla od jednego do czterech graczy w wieku minimum sześciu lat. Na rozgrywkę powinniśmy sobie przeznaczyć około 30 minut – w sam raz, by nie znudzić nieco mniej cierpliwych graczy.
Celem w Moje małe Everdell są punkty. W trakcie swojej rundy będziemy mogli zrobić dwie rzeczy. Zagramy jeden z uroczych pionków naszych przyjaciół oraz jeśli będziemy chcieli i mogli kartę. Rozgrywka toczy się przez cztery rundy, natomiast te składają się z pięciu kroków. Na początku każdej rundy należy rzucić kośćmi z surowcami i odłożyć je na odpowiednie pola. Kolejna faza to zbieranie dobroci, czyli stara, dobra produkcja z dużego Everdell. Wszystkie karty z zieloną ikoną drzewa będą produkowały nam zasoby. Tutaj warto wspomnieć jeszcze o mechanizmie ułatwiającym rozgrywkę dla młodszych graczy. Normalnie w pierwszej rundzie kart jeszcze nie mamy, ale w ramach wyrównania szans możemy dorzucić graczom karty Kapitana i/lub Fortu. Ja raczej nie lubię takich sztucznych ułatwiaczy i jestem zdania, że każdy, nawet najmłodszy gracz powinien mieć takie same szanse jak pozostali gracze, ale doceniam, że taki wariant w pudełku jest.
Zagrywanie pionków na pola akcji to clue rozgrywki w Moje małe Everdell. Mechanicznie to prosty worker placement – stawiają się na konkretne pole dostaniemy surowce. Nie ma też w grze, jakich bardziej finezyjnych pól – cała strategia i kombinowanie opiera się na tym, co chcemy zdobyć, żeby zagrać karty. Nasze pionki blokują pola przeciwnikom, więc w grze występuje dość prosty, ale wystarczająco wredny poziom interakcji pomiędzy graczami. Karty są jawne, surowce również, więc można się całkiem fajnie poblokować.
Karty nadal stanowią ważną, jeżeli nie najważniejszą część gry w Everdell. Mamy podział na pięć różnych kategorii. Zielone produkcyjne dają surowce, brązowe to jednorazówki natomiast niebieskie to pasywki z umiejętnościami odpalonymi przy pewnych warunkach. Czerwone odblokowują nam prywatne pola akcji natomiast fioletowe punktują na koniec gry. Zakupione karty będziemy zagrywać przed sobą i czerpać z ich zdolności przez resztę rozgrywki – zupełnie jak w dużym Everdell. Na koniec swojej tury sprawdzamy też, czy udało się nam spełnić założenia którejś parady. Polegają one na skompletowaniu zestawu określonych rzeczy – przykładowo pięciu miejsc. Ta mechanika wprowadza również wyścig w osiąganiu celów – kto pierwszy spełni założenia danej parady zgarnie więcej punktów zwycięstwa.
Moje małe Everdell nadal czaruje tak jak jej duża wersja, chociaż została nieco okrojona. Karty nadal dzielą się na typy, ale nie ma w nich tak wiele interakcji, które mogłyby być problematyczne w zrozumieniu dla młodszych graczy. Nadal mamy pola, wysyłanie robotników i ciułanie na karty, które dają punkty – wszystko to, co gracze pokochali w oryginalnym Everdell. Gra nie stała się też prostacka – wręcz przeciwnie, w porównaniu do innych gier w wersjach rodzinne, light czy dla dzieciaków – Moje małe Everdell nadal wymusza kombinowanie i logiczne myślenie przy budowaniu naszego silniczka z kart. Można oczywiście ciułać zasoby na każdą kartę oddzielnie, ale dużo lepiej wygląda wyłożenie odpowiedniej kombinacji, która będzie nam dawała szybciej i sprawniej potrzebne zasoby czy punkty.
Moje małe Everdell jest świetnym wstępniakiem w świat gier planszowych. Wygląda naprawdę dobrze, nie przytłacza młodych graczy i nagradza ich za odrobinę wysiłku, który włożą w rozgrywkę. Zawsze mamy jakieś pola do dyspozycji, naprawdę trudno jest nie zrobić czegoś sensownego i popychającego nas w stronę zdobywania punktów.
Jeżeli chodzi o skalowanie gry, to mam tu nieco mieszane uczucia. W pudełku znajdziemy 54 karty. W rozgrywce czteroosobowej przemielimy je wszystkie. Przy mniejszych składach jest nieco więcej niepewności, ponieważ nie wiemy, które mogą się nie pojawić, więc trudniej jest zaplanować nasz silniczek. Wymusza to nieco inne podejście do rozgrywki – niektóre karty robią się mocniejsze i walka o nie jest bardziej zażarta. Najlepiej grało mi się w dwie – trzy osoby – do rozgrywki w pełnym składzie raczej już nie będę wracał.
Ostatnio na mój stół trafiła inna gra w wersji rodzinnej – Agricola. Gdybym miał teraz porównywać te dwie pozycje, to Moje małe Everdell prędzej czy później wygryzie Agricole – jest bardziej dynamiczna i mniej powtarzalna. Na pewno wygląda też dużo lepiej na stole. Wszystkie karty są świetnie ilustrowane i przykuwają uwagę – Moje małe Everdell poszło dobrą drogą, jeżeli chodzi o grafikę. Jaki minusy ma Moje małe Everdell? Na pewno niedoszacowany wiek graczy sugerowany na pudełku. Z całym szacunkiem, ale sześciolatek nie poradzi sobie z napisami na kartach (a takowe się zdarzają), jednocześnie ogarniając swoje drzewko produkcyjne i świadomie, układając plan na kolejne rundy. Strzelałbym, że siedmio – a raczej ośmiolatek powinien grać już z większą świadomością. Wspominałem, że gra jest ładnie wydana, ale niektóre elementy są nieco na wyrost i tylko sztucznie podbijają cenę gry – via plansza, która służy tylko trzymaniu na niej skrzynek i kostek. Gdyby wszystko zastąpić kartami, to pudełko byłoby o połowę mniejsze i pewnie o połowę tańsze. A tak business is business – Everdell to znana marka, więc trzeba płacić.
Na zakończenie
Moje małe Everdell idzie śladami znanego i lubianego przez graczy starszego Everdell i oferuje nam lżejszą i skrojoną pod młodszych graczy rozgrywkę. Karty nie mają już tyle interakcji pomiędzy sobą, ale nadal są niezwykle ważne i pozwalają nam budować ciekawe silniczki. Mechaniki zostały uproszczone i wygładzone, tak aby wprowadzić nowych graczy w świat gier planszowych. Graficznie prezentuje się naprawdę dobrze i przyciąga oko, a to pierwszy krok do zainteresowana dzieciaków czymś innym niż telefon czy komputer. Jeśli szukacie czegoś do pogrania z młodszymi fanami planszówek, to sprawdźcie Moje małe Everdell – będziecie zadowoleni!
WSPÓŁPRACA REKLAMOWA] Dziękujemy wydawnictwu Rebel za przekazanie gry do recenzji.