Mass Effect: Gra Planszowa – recenzja – Normandia znów w akcji!


Kilka podstawowych informacji o Mass Effect: Gra Planszowa

 

Przenoszenie gier cyfrowych na planszówkowe odpowiedniki działa od wielu lat całkiem sprawnie. Przed laty Bioware wypuściło świetnego Mass Effecta, a dziś dostajemy jej planszowego odpowiednika. W jedynkę się zagrywałem, pozostałe części po kilku partiach w planszową wersję planuję nadrobić. Może to nostalgia, ale Mass Effect kojarzy mi się dobrze – kosmiczna epopeja, której sercem były decyzje, relacje z towarzyszami i niezłe zwroty akcji. Czy da się to przełożyć na karton, figurki i kostki? Mass Effect: Gra Planszowa próbuje odpowiedzieć twierdząco – i trzeba przyznać, że robi to całkiem przyzwoicie. Jak w praktyce wygląda ten powrót na Normandię?

„Mass Effect: Gra Planszowa” to kooperacyjna przygodówka dla 1–4 osób. Gracze wcielają się w Sheparda (co ciekawe w wersję damską lub męską) i jego drużynę, a celem jest przechodzenie kolejnych misji znanych z gry cyfrowej. Kampania to pięć misji – trzy główne i dwie rozwijające relacje z towarzyszami. Co ciekawe, nie jesteśmy w stanie za jednym podejściem poznać wszystkich ścieżek fabularnych dostępnych w pudełku – mamy rozgałęzienia podczas wybory w zasadzie od samego początku rozgrywki.

Jeżeli znacie Mass Effect, to widok znajomych postaci na pewno Was ucieszy. Spotkamy Garrusa, Tali, Wrexa i całą resztę ulubieńców. Każda karta drużyny jest stylizowana na postać, ze zdolnościami wiernie oddającymi ich rolę z gier komputerowych. Gra pod względem klimatu naprawdę się broni, chociaż głównie to opinia osób, które znają grę. Dla osób bez sentymentu do Mass Effecta – sympatyczne, ale bez efektu wow.

Rozgrywka zaczyna się klimatycznie: wcielasz się w Sheparda i kompletujesz drużynę. To nie jest wybór czysto kosmetyczny – każda postać wnosi coś innego. Kiedy drużyna jest gotowa, ruszamy w kosmos. Na mapie galaktyki pojawiają się misje główne i poboczne, a każda decyzja – czy lecieć prosto do celu, czy najpierw wesprzeć towarzyszy – ma swoje konsekwencje. Najważniejsza część gry to oczywiście misje. Każda z nich to nie tylko „wybij wszystkich przeciwników”. Czasem trzeba aktywować terminal, uruchomić generator, przejść przez kolejne sektory albo zdecydować czy ryzykować dłuższą drogę po większą nagrodę. Wtedy wchodzimy w drugi poziom gry – taktyczne starcia. Planszetka z siatką pól, figurki drużyny i wrogów, a do tego karty zdolności i kości. Walka jest szybka, ale nie prostacka: liczy się wykorzystanie osłon, dobór mocy, i, to jak ze sobą współgrają postacie. Shepard rzuca biotykę, Garrus dopełnia obrażeń snajperką, a Tali rozstawia drona w strategicznym miejscu – i nagle starcie zamienia się w małą układankę. Gra bardzo mi przypomina świetnie przyjętego Mandalorianina pod względem mechanicznym.

Po turze bohaterów nadchodzi oczywiście odwet przeciwników. Tu czuć presję – spawnują się nowi wrogowie, wieżyczki otwierają ogień, a jeśli pechowo wypadną kości, nawet najlepiej ułożony plan może się posypać. I to właśnie esencja tej planszówki: balans między kontrolą a chaosem, który fani komputerowego Mass Effecta znają aż za dobrze. System oparty na kościach i kartach sprawia, że każdy ogarnie zasady po pierwszej partii, a mimo to jest tu miejsce na kombinowanie. Najciekawsza część to zarządzanie drużyną: nie tylko wybierasz, kogo zabrać na misję, ale też jakie zdolności rozwijać. Każdy level-up faktycznie daje poczucie progresu. Lubię gry z rozwojem, więc Mass Effect ma u mnie plusika.

Sporo frajdy daje też asymetria postaci. Nie ma poczucia, że wszyscy robią to samo – Shepard to uniwersalna postać dobra po trochu we wszystkich, ale reszta drużyny ma już więcej unikalnych cech i naprawdę zmienia styl gry. Różnorodność sprawia, że chce się wracać do stołu i sprawdzać inne konfiguracje.

Problemem bywa losowość. Rzuty kośćmi mogą zniweczyć najlepiej przemyślaną akcję, a czasem uda się wyjść cało z opresji tylko dlatego, że fortuna była po naszej stronie. To nie wada dla każdego – jedni powiedzą „klimat Mass Effecta pełną gębą”, inni wzruszą ramionami, że gra nie daje tyle strategicznej kontroli, ile by chcieli.

Scenariusze są ciekawe, ale dość schematyczne – po kilku partiach czuć, że struktura misji powtarza się: idź, aktywuj, przetrwaj fale przeciwników, dotrzymaj do końca zegara. Na szczęście wybory fabularne i różne ścieżki rozwoju dają choć odrobinę świeżości.

W trybie solo gra działa sprawnie, bo kontrolowanie całej ekipy nie jest uciążliwe. A w drużynowym graniu przy stole pojawia się to, co najważniejsze – wspólne planowanie, spieranie się, kto idzie w prawo, a kto w lewo i radość, kiedy nasz zamysł faktycznie wypali. Czy gra jest dla wszystkich? Nie. To tytuł przede wszystkim dla fanów marki. Jeśli nie masz sentymentu do Mass Effecta, zobaczysz tu po prostu kolejną kooperacyjną przygodówkę z figurkami.

Mass Effect: Gra Planszowa to solidny tytuł, która potrafi kupić klimatem i dynamiką rozgrywki. Mechanicznie bywa nierówna – czasami nieco za dużo losowości, trochę powtarzalności – nadrabia to jednak znanymi postaciami, tempem rozgrywki i satysfakcją z wygranej misji. Dla fanów Mass Effecta – obowiązkowa podróż na Normandię. Dla reszty – miły kosmiczny wypad, ale raczej nie gra, która trafi na listę ulubionych.

[WSPÓŁPRACA REKLAMOWA] Dziękujemy wydawnictwu Portal Games za przekazanie gry do recenzji.

Może zainteresuje Cię nasza recenzja gry Arcs?

Mass Effect: Gra planszowa do kupienia tutaj.

 

Poprzednio Najlepsze azjatyckie fantasy (inspirowane mitologią) - co przeczytać?
To jest najnowszy artykuł.