Rina Kent: God of Malice – recenzja książki – podobno dobra…


God of Malice

Wiele osób czekało na polską premierę God of Malice autorstwa Riny Kent. Czy warto po nią sięgnąć?

Lubię poczytać sobie recenzje książek, które właśnie skończyłam. Czasem zgadzam się z ich autorami, czasem prowadzę dyskusję, a czasem… zastanawiam się czy czytaliśmy tę samą książkę. God of Malice Riny Kent to ten typ książki, którą zaczynasz „tylko na chwilę”, żeby zobaczyć o co ten cały krzyk, a kończysz o trzeciej w nocy z lekkim poczuciem wstydu, że wciągnęło cię to bardziej, niż przyzwoitość przewiduje. A jednak, wciągnęło. To książka z potencjałem, z pazurem, ale też z ranami od skaleczenia kartką, które nie każdy uzna za przyjemne.

Zacznijmy od świata, bo to największa zaleta God of Malice i jednocześnie powód, dla którego sporo osób przepadnie w tym tytule. Na odizolowanej wyspie w okolicy Anglii znajdują się dwa elitarne uniwersytety. Działają tam też tajne stowarzyszenia, odbywają się walki w podziemiach a banda bogatych dzieciaków biega w maskach po lesie, bo myśli, że wszystko im można. Realistyczne? Nie bardzo, ale chyba nikt racjonalny nie bierze się za college dark romance dla realizmu.

Trochę śmieszy, trochę żenuje aspekt „akademicki”. Mamy niby elitarne uczelnie, ale bohaterowie częściej bywają w lochach, lasach i na dachach, niż na samych zajęciach. Wszyscy zdają, wszyscy błyszczą, a jednocześnie ich plan dnia wygląda jak harmonogram gangstera. Wiem, wiem… brak logiki jest trochę wpisany w gatunek, ale kiedy profesor zachowuje się jak komiksowy czarny charakter, a rektor najpewniej ma w szufladzie kontrakt z diabłem, trudno nie parsknąć śmiechem.

God of Malice

Co do sensacyjnego tła, gang Heathens, rywalizujące szkoły i wiele sekretów to naprawdę nośny materiał i na nim autorce najbardziej zależało. Widać też, że to dopiero początek większej układanki i że prawdziwe eksplozje zostaną zarezerwowane dla kolejnych tomów. I tu tkwi siła marki, bo Rina Kent sprytnie zwraca uwagę na innych bohaterów. Nieświadomie myślisz sobie o czym będzie książka Landona, o czym Jeremy’ego, a co zaproponuje Bran, który jakimś cudem posiada namiastkę moralnego kompasu…

Momentami styl pisania był fajny. Została zbudowana atmosfera, rosło napięcie i w ogóle, ten gotycki półmrok, robił dobry klimat. Co z tego, skoro niektóre sformułowania brzmią, jakby uciekły z nastoletniego fanfika, a jeszcze inne jakby autorka czerpała nieudaną inspirację z Szekspira (w wersji milenialsowej). Gdy dialogi wychodziły w tryb infantylnego przekomarzania, przypominam sobie, że to college i może tak miało być… Z drugiej strony, sama skończyłam uniwersytet i nie znałam osób, które rozmawiałyby w taki sposób.

Za to tempo God of Malice było jak udana przebieżka. Tam gdzie logika świata skręcała w stronę telenoweli, tam pojawiał się kolejny twist fabularny, tajne przejście, walka w maskach albo spojrzenie, które, jak rozumiem, ma topić stal (nie wiecie nawet ile radości daje mi pisanie sarkastycznych recenzji). Muszę jednak przyznać, że sama konstrukcja cliffhangerów w kolejnych rozdziałach robi swoje. Książka ma w sobie coś takiego, że mimo całego absurdu, chce się czytać dalej. Ja wpadłam w ten wir i jakimś cudem znalazłam się na ostatniej stronie szybciej (ale późno w nocy), niż planowałam… choć połowę czasu spędziłam przewracając oczami.

You always wanted the nice guy; too bad you got the fucking villain.

Zgrzytów nie brakuje. Największy to start budowany na wymuszeniu, którego potem nie przykryje nawet najlepsza chemia pomiędzy bohaterami. Momentami raziły mnie trochę dialogi bohaterów, kilka niezręczności w metaforach i erotyce, które wywołują raczej chichot niż rumieniec. Zabrakło też odpowiedniego uwzględnienia kwestii „kryminalnej”, która finalnie okazała się tylko pretekstem do fabuły, a nie prawdziwym wątkiem.

O chemii pary powiem tyle: iskry są, ognisko bywa. Przez długi czas to bardziej spektakl dominacji i pchnięć fabuły, niż faktycznie przekonujący proces zbliżenia dwóch skrzywionych charakterów. Najlepsze sceny między parą to te, w których Killian pęka i uczciwie przyznaje, że nie rozumie własnego umysłu, a Glyndon nie próbuje mu wmawiać, że miłość uleczy wszystko niczym maść z antybiotykiem. To są jednak rzadkie momenty, zepchnięte na dalszy plan dla scen typu „należysz do mnie, zrobisz jak mówię”. A skoro dwójce bohaterów mowa…

Killian Carson to chłopak od wszystkiego co krwawe i problematyczne, przedstawiany jako „genialny psychopata”, chłód w żywej postaci i drapieżnik w garniturze. Na papierze brzmi to przebojowo. W praktyce Killian ma momenty hipnotyzujące, szczególnie gdy jego narracja odsłania mechanikę myślenia kogoś, kto przypomina sobie, że emocje istnieją (po prostu) i można je odtworzyć. Tyle że kwestia jego „wyzwań psychologicznych” raz jest opisywana w wyostrzonej jakości, a raz spłyca się w typowy motyw niezrozumianego/niekochanego syna z ojcem – potworem (ze względnie pozytywnym zakończeniem).

God of Malice

Miało być dark, wręcz czarno na maksa, a w praktyce okazało się to kolorem spranych ciemnych spodni. Żeby nie było – były momenty, kiedy świetnie się bawiłam. Sceny Killiana z niektórymi chłopakami były momentami śmieszne i trochę przypominały mi imprezy na studiach (z podkreśleniem TROCHĘ). Dobrze rozładowywały ciężar emocjonalny, a cięte żarty były faktycznie dowcipne.

Glyndon King jest zagubioną artystką z kompleksami. Raz ją lubiłam, a raz miałam ochotę potrząsnąć. Jej wątek artystyczny oraz kwestia poczucia bycia gorszą na tle rodziny wypadły autentycznie. Tyle, że całej postaci brakuje krzty prawdziwości. Najmocniej kłuło mnie w oczy to, jak słabo zgrywa się jej żałoba po przyjacielu z dalszym przebiegiem fabuły. Tajemnica śmierci Devlina zapowiadała porządny thrillerowy wątek, a ostatecznie wypada średnio… raz jest, raz znika, gdzieś jest poruszona, ale bez większego celu. Glyndon w jednej scenie chce stawiać granice i zdobywać świat, w drugiej bez mrugnięcia okiem zapomina o traumie, żeby zająć się fantazją o pewnym mężczyźnie, więc zabrakło też konsekwencji w budowaniu postaci.

Początek ich „romansu” to pokaz siły w czystej (w tym przypadku chce się powiedzieć brudnej) postaci, który trudno pomylić z jakimkolwiek subtelnym flirtem. To nie są zaloty na studenckiej potańcówce, tylko wymuszenie z groźbą przemocy. W późniejszych rozdziałach narracja próbuje nadpisać ten moment i trochę ugrzecznić, ale dla mnie to jak przyklejanie plasterka na otwarte złamanie. Dynamika CNC, dobrze napisana i jednoznaczne pasująca do przedstawionych bohaterów mogła uratować God of Malice, ale tutaj zabrakło jej, zwłaszcza na starcie. Tak, gatunek dark romance dopuszcza pewien mrok. I tak, rozumiem, że to fikcja, ale ten dysonans mnie trochę bolał, bo nawet polubiłam Killiana.

W skali pięciogwiazdkowej dałabym książce trzy gwiazdki –  za uniwersum i kilka naprawdę udanych scen. Jedną gwiazdkę odjęłam za start na pograniczu przemocy seksualnej, którego książka nie umie etycznie udźwignąć. Drugą gwiazdkę odbieram za nierówność stylu i powtarzalność fraz, które psują klimat. Mimo to God of Malice ładnie ustawia pionki dla całej serii.

Komu bym poleciła ten tytuł? Osobom, które lubią romans mroczny, z obsesją, przemocą i biciem serca jak po trzecim espresso, ale jednocześnie potrafią zrozumieć, że czytają fikcję. Trochę tu absurdów, odrobinę ciar żenady i śmiechu, ale God of Malice posiada w sobie coś, co zachęca do dalszego czytania. Czy sięgnę po kolejne części? To jest ten kłopotliwy moment, gdy powinnam powiedzieć, że nie, to nie dla mnie… a w praktyce już wiem, czyja książka jest następna. Glyn i Killian nie zostaną parą, którą wspominam, bo ich relacja częściej mnie irytowała, niż rozczulała, ale sam świat stworzony przez autorkę to dla mnie guilty pleasure. Wiem, że to niezdrowe, ale cóż poradzę…

Zobacz też: Navessa Allen: Lights Out – recenzja – booktokowy HIT?

Więcej o autorce: www.rinakent.com

Poprzednio Pojawił się pierwszy gameplay trailer do Dawn of War IV!
To jest najnowszy artykuł.