Tron Królowej Słońca to powieść fantasy autorstwa Nishy J. Tuli, pierwsza część w serii Artefakty Uranosa. Czy warto przeczytać tę książkę?
Książka Tron Królowej Słońca wyznacza początek serii Artefakty Uranosa, napisanej przez Nishę J. Tuli, wydanej w Polsce przez Wydawnictwo Uroboros. Dwunastoletni pobyt więźniarki Lor w królestwie Aurory przybiera dramatyczny obrót, gdy zostaje uprowadzona do królestwa Słońca, aby wziąć udział w turnieju mającym wyłonić następną królową. Stawiając czoła dziewięciu kobietom fae, w czterech niebezpiecznych próbach, Lor radzi sobie z wyzwaniami, nawet pomimo swojej ludzkiej (tj. niekorzystnej) sytuacji. Jej bystry umysł i odporność nabyta w okrutnym więzieniu sprawiają, że jest czarnym koniem konkurencji.
Tron Królowej Słońca promowany był od początku jako wymyślone na nowa ACOTAR (Dwory) od SJMaas, połączone z Igrzyskami Śmierci. Mnie osobiście całość kojarzyła się z inną lekturą, którą miałam przyjemność czytać – Bezsilną od Lauren Roberts, która prawdziwie ucieleśniała Hunger Games z elementem romansu.
Zobacz też: Bezsilna – recenzja książki Lauren Roberts – udany debiut?
W przypadku Tronu… tutaj nic nie było tak, jak zostało mi obiecane.
Sama linia fabularna była dość ciekawa. Lor od dzieciństwa przebywała w więzieniu wraz z rodzeństwem. Nagle wyrwana z celi przez strażnika z innego królestwa, zostaje wrzucona w Próby Królowej Słońca. Czym one są? To krwawy turniej, w którym ma zostać wyłoniona małżonka dla Atlasa – Króla Słońca. Sam turniej owiany był nutką tajemniczości, nie było do końca wiadomo jak się wszystko potoczy a kolejne informacje sugerowały, że całość jest zwykłą, ale krwawą fasadą, która miała na celu zaspokoić chore pasje króla. Teoretycznie Lor wydostała się z więzienia, ale czy zamykając ją w pałacu i zmuszając do udziału w morderczych zadaniach możemy mówić o wolności? Tym bardziej, że albo wygra, albo umrze, albo wróci do więzienia.
Koncepcja prób są naprawdę intrygujące i stanowią cały trzon powieści. Nie rozumiem więc dlaczego zostały okrojone do minimum… Wydawały się przyspieszone, nawet drugorzędne wobec pozostałych wątków. Podstawowe założenie Tronu Królowej Słońca było dość przewidywalne i brakowało mu głębi oraz rozwoju postaci. Ważne aspekty historii pozostały niezbadane, pozostawiając wiele pytań bez odpowiedzi. Brak wyjaśnień był szczególnie frustrujący, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że sama bohaterka nie miała pojęcia o wielu sprawach. Szczerze mówiąc, jestem zdumiona kierunkiem, w jakim książka podążała, ponieważ rewelacje na końcu nie rzuciły żadnego znaczącego światła na kontynuację. Książka kończy się i mimo, że czytelnik domyśla się wszystkiego od prawie połowy, nie dostaje żadnego zamknięcia.
Stworzenie fascynującego romansu fantasy nie jest łatwym zadaniem, a ta książka miała swoje, delikatnie mówiąc, szokujące momenty. Ciężko było powiedzieć, kto kto miał być głównym obiektem zainteresowania miłosnego, ponieważ między głównymi bohaterami bardzo brakowało chemii. Najbardziej irytujące było to, jak Lor nagle porzuciła całą swoją osobowość kiedy „zakochała się”. Najpierw traktowała turniej jako grę, po której uwolni rodzeństwo z więzienia. Potem chyba tak bardzo zauroczyła się Atlasem, że przestała trzeźwo myśleć. W początkowych rozdziałach skupiliśmy się na budowaniu niezależnej, ognistej i nieufnej postaci – tylko po to, by w niewytłumaczalny sposób o tym zapomnieć. Szybko zaczęła się walka o to, żeby powalić na kolana kogoś, kto ostatecznie zawiódł we wszystkich znaczących aspektach. Absurd. Jasne, Atlas miał być czarnym charakterem, ale to nie usprawiedliwia nijakiego romansu. Twierdzenie, że bohaterowie poczuli natychmiastową więź i dorzucenie kilku emocjonujących scen, nie jest równoznaczne z dobrze rozwiniętym romansem. I tak, rozumiem, że Nadhir ma stać się głównym obiektem zainteresowania w następnej części, ale poza jedną sceną na balu nie było zbyt wielu elementów, które by to potwierdzały. Wydawało się, że pod koniec książka próbowała dokonać zwrotu w stylu Rhysanda, ale to też nie wyszło za dobrze.
Postać Lor jest dziwna. Moją główną skargą jest jej nierealistyczny portret, biorąc pod uwagę jej wychowanie. Spędziwszy większość swojego życia w więzieniu, z minimalnym wykształceniem i kontaktem ze światem zewnętrznym, wykazywała się łatwowiernością godną pięciolatki, której obcy zaproponował cukierki. Co więcej, niezdecydowanie Lor przez całą książkę odnośnie jej aspiracji do zostania Królową Słońca, w połączeniu z jej zmiennym uczuciem pomiędzy nadzieją a porażką, mogło stworzyć fascynujący wątek charakteru. Brak jest jej jednak jasnych motywacji, co było niezwykle frustrujące. Do tego, jeśli do książki wprowadzony zostaje wątek, w którym bohaterka staje w obliczu ciągłego wykorzystywania fizycznego, seksualnego, przymusu i manipulacji ze strony wszystkich mężczyzn w jej życiu, w połączeniu z zastraszaniem oraz manipulowaniem w przekonaniu, że jest wyjątkowa lub kochana, nie możesz po prostu pozostawić tej kwestii nierozwiązanej. A tutaj zostaje to rozwiązane mężczyzną „który nie potrafił się kontrolować”. To już nie jest absurd, to po prostu dramat.
Nadir to nasza druga postać z punktu widzenia, postrzegana przez Lor jako antagonista w całej narracji. Jego charakter pozostaje w dużej mierze niezbadany, ale wszystko co przeczytałam budowało grunt pod motyw enemies to lovers w drugiej części. Dodatkowo przejście z perspektywy pierwszej osoby (Lor) na perspektywę trzeciej osoby (Nadir) w odpowiednich rozdziałach było nieco dezorientujące.
Moje oczekiwania wobec tej książki były wysokie, więc po zakończeniu poczułam się nieco zawiedziona. Fabuła podąża dość przewidywalnym torem, a mimo to jest dość wciągająca przez cały czas – przynajmniej dopóki nie zaczniecie szczegółowiej analizować przeczytanej treści. Wtedy ukazują się pewnie niespójności w historii i charakterach bohaterów. Próby, które stanowią sedno tej historii, były po prostu rozczarowujące a pozostali bohaterowie zwyczajnie „olani”. Mam nadzieję, że druga książka wprowadzi jakieś nieoczekiwane zwroty akcji, bo nie chciałabym domyślać się wszystkiego od setnej strony. Nie czekam z niecierpliwością na kolejną część, ale chętnie ją przeczytam, bo jestem ciekawa, dokąd doprowadzi mnie narracja.
Zobacz też: Sarah J. Maas – Dom płomienia i cienia – recenzja
Brak komentarzy