Legion samobójców 2021 – recenzja online – całkiem obrzydliwy film


Legion Samobójców to najnowsza produkcja reżysera Jamesa Gunna, którego znamy ze świetnych Strażników Galaktyki Marvela. Swoich sił w universum DC spróbował biorąc na warsztat pięcioletni film, przerabiając go na swoją wizję i wypuszczając pod identyczną nazwą. W teorii sugeruje to silne uczucie deja vu w kinie oraz ciągłe porównywanie obu części. W praktyce było zupełnie inaczej – dostaliśmy film może nie idealny, ale całkiem mu blisko. Zapraszam do recenzji.

Zacznijmy od tego, że w zasadzie nie pamiętam pierwszego Legionu Samobójców. Kilka miesięcy temu oglądaliśmy go jeszcze raz, czego zupełnie nie mogę sobie przypomnieć. Wniosek? Film nie przypadł mi do gustu na tyle, żeby co jakiś czas go wspominać. Uniknie to ciągłego porównywania, co, z resztą, cieszyło mnie także w sali kinowej. Legion Samobójców 2021 obejrzałam zatem jako film oddzielny. A co to było za widowisko! No było… dosyć dziwaczne i miejscami niedorzeczne.  Pewnie z tego powodu Legion przypadł mi do gustu.

Recenzja zawiera spoilery fabularne

Legion

Film w zasadzie od razu przechodzi do sedna – nie ma rozciągłego wstępu, nie ma zbędnego przedstawiania postaci i opisu ich pobytu w więzieniu, nie ma nudnych zabiegów, których zadaniem jest przedłużenie filmu. Dostajemy to, po co przyszliśmy – akcję. Mnie osobiście bardzo taki zabieg odpowiada, nie nudzę się już na samym początku. Szybko poznaliśmy ekipę wybrańców, których Pani Amanda Waller wyselekcjonowała po długich i wnikliwych analizach dokumentacji. Są nimi Harley, Savant, Kapitan Boomerang, Blackguard, T.D.K. (The Detachable Kid – nie  żartuję), Javelin z cudownym oszczepem i Mongal.  Ah, zapomniałam o odrażającej łasicy, która zasiliła zespół w najmniejszym stopniu. Przewodzi im agent Flag. W skrócie? To w zasadzie banda szemranych typków, po których nikt by nie płakał.

Z takiego założenia wychodzi także Agentka Waller, która wszczepia wszystkim ładunek wybuchowy do podstawy czaszki – to tak na wszelki wypadek, gdyby zrobili coś głupiego. Głupszego niż wybiegnięcie w otwarty ogień bez żadnej osłony? Głupszego niż poświęcenie się bez wiedzy, że jest się zwyczajną akcją dywersyjną, która powstała żeby robić hałas i odciągnąć uwagę od rzeczy (i osób) ważniejszych? Nie, to same pozytywy tejże akcji. Z kolei Pani Amanda dosyć prędko kończy życie jedno z „bohaterów”, który doświadczając okrutnego PTSD postanawia uciec. Uciec to jednak dużo powiedziane, bo jak daleko można uciec odpływając w otwarte morze?

Jak możecie się domyślić, w ciągu pierwszych kilku minut ginie większość wybrańców.

W zamian za grupę straceńców dostajemy grupę chyba najdziwniejszych postaci, koktajl osobowości i niedorzeczności – ogólnie, zespół, który powołałby tylko szaleniec. Pozwólcie, że przedstawię: Bloodsport, Peacemaker, Polka-Dot Man, Ratcatcher i King Shark. Ostatnie z wymienionych postaci szybko stały się moimi ulubionymi w filmie. Pani Ratcatcher głównie przez akcent i niesamowitą zdolność do zaśnięcia wszędzie i w każdej sytuacji (wreszcie poczułam jakąś reprezentację osób wiecznie zaspanych), wielki Rekin głównie dlatego, że był ogromnym, wiecznie głodnym stworzeniem, które non stop polowało na NOM NOM. Wszyscy zostali wysłani na misję do Corto Maltese – wyspę, na której władzę przejęła organizacja anty-amerykańska, zabijając przy tym dotychczasowego prezydenta i jego rodzinę. Miejsce to jest także siedzibą starego, poniemieckiego laboratorium o nazwie Jotunheim. Nasza ekipa ma za zadanie wtargnąć do tego miejsca i dowiedzieć się wszystkiego o sekretnym projekcie „STARFISH”. I jeśli myślisz, że nazwa Projekt Rozgwiazda brzmi absurdalnie, poczekaj jeszcze trochę – wtedy osiągniemy granicę absurdu wspólnie. Za tajnymi eksperymentami w Jotunheim stoi nijaki THINKER (na zdjęciu poniżej osoba z czółkami z elektrod). Swoją bezmyślnością i zachłannością doprowadził do przejęcia Corto Maltease przez projekt rozgwiazdę.

LegionLegion Samobójców przepełniony jest scenami humorystycznymi, które przeplatają się ze scenami dosyć brutalnymi. Rozlew krwi mamy dosłownie co kilka minut, więc jeśli zabieracie się za sens z osobami wrażliwymi, lepiej mocno trzymajcie je za rękę. Zwłaszcza, jeśli boją się szczurów 😉 . James Gunn sprytnie sobie to wymyślił, każda wesoła chwila za chwilę zostaje przytłoczona czymś albo dosyć obrzydliwym, albo tragicznym. Najbardziej spodobała mi się historia Miłosna Harley – ta scena była absolutnie genialna. Harley i nowy prezydent Corto spędzają miłe chwile na wyspie, oglądają ptaki, spędzają romantyczny czas przy zachodzącym słońcu itp, itd. Wiecie, jaki nastrój. Prezydent w końcu oświadcza się, Harley z rozkoszą mówi TAK. Dalej nadchodzi kulminacyjny moment spotkania (ten, tego… wiecie, nie?). po którym Harley strzela prezydentowi prosto w serce. Do tej pory nie było widać po niej nic, oprócz błogości, zakochania i czystej bezmyślności. I NAGLE BAM! Morduje najważniejszą osobę w państwie i zostaje schwytana do niewoli. W zasadzie to każda scena, w której samodzielną antybohaterką była postać grana przez Margot była czystym złotem – zaczekajcie do filmu, żeby dowiedzieć się, jak ucieka z tej niewoli.

Także Idris Elba w roli Bloodsporta mnie zachwycił. Sprawdził się jako odważny i zdecydowany przywódca, za którego się sam nie uważał. Sprytnie przeprowadził drużynę przez las, zarządzał zespołem dzikusów jak profesjonalista – może oprócz jednego wyjątku w wiosce opozycjonistów, ale nie można zwalić na niego całej winy. Do tego dochodzi absolutnie genialny kostium, który nosi. Dosłownie w każdym zakamarku ubrania znajduje się jakaś broń, z której tylko on może korzystać. James Gunn opowiadał, że każda z postaci Legionu została zainspirowana jakimś gatunkiem filmowym, w przypadku Bloodsporta był to Steve McQueen – i tak właśnie może się kojarzyć: trochę szorstki, nieokrzesany ale zdecydowanie męski.

Z kolei Peacemaker to totalne dno. Bohater przestawiony był dosyć żałośnie. Nie ma rzeczy, która mi w nim opowiadała. Został pokazany jako głupiutki i denny, z garścią nieśmiesznych żartów. Wielka kupa bezmyślności. Starałam się też podejść do Johna Ceny z dystansem, nastawieniem innym niż nudny aktor, ale ubranie go w wielkie białe majtki i pelerynkę nie ułatwiło mi tego zadania.

Legion

Jeśli miałabym określić produkcję w dwóch słowach, powiedziałabym, że jest to festiwal dziwności. Projekt Rozgwiazda to chyba najgłupsza nazwa antybohatera na świecie, Polka-dot Man to przedziwny eksperyment naukowy, który wszędzie widzi swoją matkę, Wielki Rekin chce wszystko zeżreć a jedna pani ma dziwną zajawkę ze szczurami. To idealny zespół do ratowania ludzkości, nie sądzicie?

Ciężko mi powiedzieć, że było źle – nie było. Oprócz  chwilami żałosnego humoru nie mogę się przyczepić do pojedynczych rzeczy. To całokształt twórczości trochę mnie mierzi. Nie ukrywajmy, miejscami film był zwyczajnie głupi. A ta głupota połączona z kilkoma na prawdę dobrymi fragmentami sprawia, że ciężko wydać mi jednakowy osąd.

Legion Samobójców to film, w którym dotychczasowi antybohaterowie zyskują rangę „super” a wodna kreatura staje się głównym antagonistą gotowym do przejęcia władzy nad światem. Prawie jak jogurt z jednej netflixowej produkcji. James Gunn wzniósł się na szczyty absurdu, zapewnił nam miejscami słabe żarty, mnóstwo przekleństw i hektolitry krwi i wypruwanych flaków (domyślacie się pewnie jaką kulturę posiłku propagują rekiny). Nie wiem, czy w najbliższym czasie obejrzę ten film ponownie. A najbardziej prawdopodobną wersją wydarzeń jest ta, w której zapomnę o istnieniu Legionu Samobójców z roku 2016 i 2021.

 

P.S. Recenzję z 2016 r. znajdziecie TUTAJ.

Brak komentarzy

Zostaw Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Poprzednio Co obejrzeć w weekend? Premiery na Netflixie i w kinie w połowie sierpnia
Następny Unmatched: Bitwa Legend - recenzja - czas stanąć do walki